– Kurwa mać! Pierdolona suka!
– Boże, twój palec…
– Strzykawka. Bierz strzykawkę.
– Z czym?
– Z potasem. Zrób to teraz.
Molly powoli otworzyła oczy. Kobieta stała nad nią ze strzykawką w ręku. Igła przebiła gumową membranę w rurce kroplówki.
Dziewczyna poczuła, że jej ramieniem powoli spływa ognista struga. Krzyknęła z bólu, próbowała się wyszarpnąć, lecz więzy nie puściły.
– Do końca – warknął mężczyzna. – Niech się dziwka udławi.
Kobieta kiwnęła głową i wcisnęła do oporu tłok strzykawki.
Było ich niezwykle dużo. W zwojach tkanki mózgowej tkwiły co najmniej trzydzieści trzy oddzielne przysadki – więcej niż w którymkolwiek z wcześniejszych implantów embrionalnych. Oglądane pod mikroskopem, komórki sprawiały wrażenie zdrowych, nie zmienionych, a wyniki badania krwi dziewczyny pozostawały w normie. Nie mogli dopuścić do kolejnego przypadku przeniesienia infekcji. Popełnili ten błąd wobec pierwszej grupy biorców, kiedy to wykorzystali nietknięte płody z łona wynajętych kobiet z biednej meksykańskiej wioski. Z wioski, w której bydło zdychało już wtedy.
Ale ta tkanka pochodziła z embrionu genetycznie zmodyfikowanego w jego własnym laboratorium. Wiedział, że jest czysta.
Doktor Gideon Yarborough wyciął trzy przysadki i wrzucił je do fiolki z tryspiną, ogrzaną do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza. Resztę płodu – jeśli można by nazwać to płodem – opłukał i umieścił w roztworze buforowym Hanka. Ochłap podskakiwał w cieczy jak korek – wypłynął na powierzchnię i łypnął na niego niebieskim okiem. Nie miał funkcjonującego mózgu, nie miał duszy, mimo to Yarborougha przeszły ciarki. Zamknął słój i odstawił na bok. Pozostałe gruczoły miał zebrać później. A był to zbiór bardzo cenny, zbiór wystarczający do zaimplantowania dziesięciu pacjentów.
Minęło dwadzieścia minut.
Przepłukał zawartość fiolki roztworem soli. Tryspina zdążyła już rozbić tkankę i zamiast całych przysadek w mętnej zawiesinie unosiły się teraz pojedyncze komórki: budulec nowego gruczołu dominującego. Ostrożnie przepompował ciecz do strzykawki i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie czekała na niego asystentka.
Na stole leżał pacjent po niewielkiej dawce valium. Dość zdrowy siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna, który czuł się staro. Który pragnąc odzyskać młodość, był skłonny dużo za nią zapłacić i znieść przykry zabieg.
Leżał teraz z głową w stereotaktycznej ramie Todda-Wellsa, z unieruchomioną i ustawioną pod odpowiednim kątem czaszką. Na piętnastocalowym ekranie monitora widniał powiększony obraz rentgenologiczny siodełka tureckiego, kostnej kieszonki otulającej przysadkę mózgową.
W prawym nozdrzu pacjenta Yarborough rozpylił środek znieczulający, po czym przemył je roztworem kokainy. Następnie wprowadził doń długą igłę i wstrzyknął środek znieczulający w błonę śluzową.
Pacjent niespokojnie zamruczał.
– To tylko znieczulenie, panie Luft, wszystko w porządku. – Yarborough oddał strzykawkę asystentce.
I sięgnął po świder.
Był to zwykły świder śrubowy, z końcówką cienką jak igła. Yarborough wsunął ją do nozdrza i, śledząc obraz na ekranie, wwiercił się w kość klinową. Gdy ostrze przeszło na wylot, przebijając oponę twardą, otaczającą przysadkę mózgową, pacjent krzyknął i napiął mięśnie.
– Najgorsze za nami, panie Luft. Ból zaraz minie.
I rzeczywiście, w miarę jak przykre doznanie mijało, pacjent powoli się odprężał. Przebicie opony twardej zawsze wywoływało krótkotrwały atak silnego bólu w czole i Yarborough zupełnie się tym nie przejmował.
Asystentka podała mu strzykawkę z zawiesiną.
Yarborough wprowadził czubek igły do świeżo wywierconego otworu w kości klinowej i ostrożnie wstrzyknął preparat do siodełka tureckiego. Wyobraził sobie, jak komórki kłębią się w swoim nowym domu, jak się rozmnażają, jak zakładają nowe kolonie, jak wytwarzają hormony młodego mózgu. Hormony, których przysadka pana Lufta wytwarzać już nie mogła. Yarborough wyciągnął igłę. Pacjent nie krwawił. Czysty, fachowo wykonany zabieg.
– Poszło znakomicie. Teraz zdejmiemy ramę, ale będzie pan musiał poleżeć tu z pół godziny. Chcę sprawdzić, jak stabilizuje się pańskie ciśnienie.
– Już po wszystkim?
– Po wszystkim. Przeszedł pan przez to jak burza. – Spojrzał na asystentkę i skinął głową. – Zostanę, Moniko. Kiedy pacjent będzie gotowy do powrotu do Brant Hill, wezwę furgonetkę.
– A co z… – Monika wskazała oczami drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
Yarborough zdjął rękawiczki.
– Tym też się zajmę. Ty załatw tę drugą sprawę.
Termometr na ścianie wskazywał niecałe dwa stopnie Celsjusza.
Owinięta plastikową folią, Toby podciągnęła kolana i skuliła się w kącie. Folię zdjęła ze zwłok i całe ubranie przesiąkło odorem formaliny. Początkowo się przed tym wzdragała i na samą myśl o zabraniu przykrycia z nieboszczyka robiło się jej niedobrze. Wkrótce jednak zaczęła dygotać z zimna i już wiedziała, że nie ma wyboru. Był to jedyny sposób na podtrzymanie ciepłoty ciała.
Ale przeżyć w tych warunkach nie mogła. Minęło wiele godzin, straciła czucie w rękach i nogach. Przynajmniej ramię przestało ją boleć. Miała coraz większe kłopoty z kojarzeniem, jej procesy myślowe uległy spowolnieniu do tego stopnia, że potrafiła skoncentrować się wyłącznie na jednym: na tym, żeby nie zasnąć.
Wkrótce jednak i do tego zabrakło jej woli.
Głowa stopniowo opadała jej coraz niżej i niżej, powoli słabły kończyny. Dwa razy budziła się gwałtownie i stwierdzała, że leży na boku, że w chłodni wciąż palą się światła. Potem znów zasypiała.
I przyśnił jej się sen. Sen złożony nie z obrazów, lecz z samych tylko dźwięków. Rozmawiało dwoje ludzi, jakiś mężczyzna i Jane Nolan. Głosy mieli zniekształcone, brzmiące metalicznie. Poczuła, że płynie rzeką czarnej cieczy, jej twarz owionął zbawczy powiew ciepłego powietrza.
A potem runęła w ciemność.
Obudziła się, leżąc na boku i policzkiem dotykając dywanu. Mrok rozcięła wąska smuga światła, skrzypnęły zamykane drzwi. Próbowała się poruszyć, ale nie mogła. Ręce związano jej na plecach, stopy miała odrętwiałe i bezwolne. Trzasnęły inne drzwi, posłyszała warkot uruchamianego silnika.
– Nie zamykasz bramy? – spytał mężczyzna. Odpowiedział mu głos Jane Nolan:
– Pies jest uwiązany, nie ucieknie. Jedźmy już. Ruszyli wyboistą drogą.
Tą samą drogą przyjechałam do ich domu – pomyślała Toby. – Dokąd mnie zabierają?
Samochód gwałtownie podskoczył, wstrząs rzucił ją na lewy bark, tak że omal nie krzyknęła z bólu. Leżała na poszarpanym ramieniu, a kojące odrętwienie, które odczuwała w chłodni, zaczynało ustępować. Przekręciła się z trudem na plecy i stwierdziła, że opiera się o coś zimnego i gumowatego. Do furgonetki sączyło się światło ulicznych latarni i samochodowych reflektorów. Odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, na co wpadła – z mroku wychynęła twarz trupa.
Zszokowana wciągnęła powietrze tak głośno i gwałtownie, że usłyszeli to jej prześladowcy.
– Obudziła się – powiedział mężczyzna.
– Jedź dalej – odparła kobieta. – Zaraz ją zaknebluję. Rozpięła pas, niezdarnie przeszła na tył furgonetki, uklękła i w półmroku zaczęła zmagać się z oporną rolką chirurgicznego plastra.
– Myślałam, że już o pani nie usłyszymy.
Toby napięła ręce, ale nie zdołała poluźnić więzów.
Читать дальше