– Tętno niewyczuwalne. Nie ma tętna.
– Dobra, zaczynamy. Raz, dwa trzy – i cztery. Raz, dwa, trzy – i cztery…
Molly obserwowała ich i wydawało się jej, że śni. Że ogląda film, odcinek serialu telewizyjnego. Że to nie Annie tam leży, tylko aktorka udająca martwą. Że igła, którą wbijają jej w ramię, nie jest prawdziwą igłą. Że krew na podłodze to zwykły keczup. Że to coś, ta rzecz leżąca kilkadziesiąt centymetrów dalej…
– Ciągle nie ma tętna.
– Płaskie EKG.
– Źrenice?
– Nieruchome.
– Cholera. Nie przerywaj. Zaskrzeczał radioodbiornik.
– Szpital.
– Tu dziewiętnastka – rzucił jeden z sanitariuszy. – Mamy tu białą kobietę w wieku dwudziestu kilku lat z silnym krwotokiem pochwowym. Niewykluczona próba aborcji. Krew świeża. Zatrzymanie oddechu, tętno niewyczuwalne, źrenice nieruchome. Podajemy jej dożylnie płyn Ringera z mleczanami. Płaskie EKG, robimy masaż, ale bez rezultatu. Przestać?
– Jeszcze nie.
– Przecież ma płaskie…
– Utrzymać przy życiu i przewieźć.
Sanitariusz wyłączył odbiornik i spojrzał na kolegę.
– Utrzymać przy życiu? Co tu utrzymywać przy życiu?
– Załóż rurkę i zabierajmy ją.
– A co z tym… z tą… z tym czymś?
– Ja tam kurwa, tego nie dotknę.
Molly wciąż oglądała serial z keczupem. Widziała, jak aktorce Annie zakładają rurkę intubacyjną. Widziała, jak aktorzy-sanitariusze kładą Annie na noszach, nie przestając ugniatać jej klatki piersiowej.
Jeden z nich spojrzał na Molly.
– Zabieramy ją do szpitala miejskiego – rzucił. – Nazwisko pacjentki?
– Co?
– Jej nazwisko!
– Annie. Nie znam jej nazwiska.
– Niech pani posłucha. Proszę stąd nie wychodzić. Słyszy pani? Niech pani tu zostanie.
– Dlaczego?
– Policja będzie chciała z panią pogadać. Proszę zostać na miejscu.
– A Annie? Co z Annie?
– Proszę pytać w szpitalu. Na pewno tam będzie.
Molly wsłuchiwała się w ich kroki na schodach. Po chwili dobiegł ją hałas od progu frontowych drzwi, urwany ryk syreny i warkot odjeżdżającej karetki.
Policja będzie chciała z panią pogadać.
Wreszcie to do niej dotarło. Nie chciała gadać z policją. Spytają o nazwisko i odkryją, że przed rokiem aresztowano ją za nagabywanie gliniarza. Romy wpłacił kaucję i przyłożył jej za to, że była taką idiotką.
Policja powie, że to moja wina. Nie wiem jak, ale na pewno mnie w to wrobią.
Drżąc, wstała. To coś wciąż tam leżało, ciągle błyszczało, tylko niebieskie oko zdążyło już wyschnąć i zmatowieć. Molly obeszła ostrożnie płetwiaste monstrum i unikając kałuż krwi, dotarła do toaletki. W górnej szufladce leżały pieniądze – pieniądze Annie – lecz Annie już ich nie potrzebowała. Przynajmniej tyle Molly zrozumiała z rozmowy sanitariuszy. Annie nie żyła.
Wyjęła zwitek dwudziestodolarówek. Potem szybko nałożyła ubranie przyjaciółki, ciążowe spodnie z elastyczną wstawką i obszerny podkoszulek z napisem „Och, dziecino!” na piersi. Do tego czarne adidasy i luźny płaszcz przeciwdeszczowy Annie. Wrzuciła pieniądze do torebki i uciekła z mieszkania.
Była po drugiej stronie ulicy, gdy przed domem zatrzymał się policyjny radiowóz z migoczącą „dyskoteką” na dachu. Do budynku weszli dwaj gliniarze. Kilka sekund później zobaczyła ich sylwetki w oknie pokoju Annie.
Patrzyli na płetwiastego stwora. Zastanawiali się, co to jest.
Jeden z policjantów podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
Molly skręciła za róg i puściła się biegiem. Pędziła, dopóki nie zabrakło jej tchu, dopóki nie zaczęła się potykać. Wpadła do jakiejś bramy i przycupnęła na schodach. Serce waliło jej jak szalone, czuła jego trzepotanie w gardle.
Wstawał świt.
Przesiedziała na schodach do rana, a rano przyszedł jakiś facet i kazał się jej wynosić. Ruszyła przed siebie.
Kilka ulic dalej weszła do budki, by zadzwonić do szpitala.
– Chcę spytać o przyjaciółkę – powiedziała. – Przywiozła ją do was karetka.
– Nazwisko pacjentki?
– Annie. Zabrali ją z mieszkania, mówili, że nie oddycha…
– Jest pani krewną?
– Nie, ja tylko… To znaczy…
Molly zamarła. Tuż koło budki przejechał policyjny radiowóz. Jakby zwolnił, ale nie, nie przystanął.
– Halo, proszę pani? Czy może mi pani podać swoje nazwisko?
Molly odwiesiła słuchawkę. Radiowóz zniknął za rogiem. Wyszła z budki i pomaszerowała dokąd oczy poniosą.
Detektyw Roy Sheehan usadowił swój obszerny zadek na taborecie przy laboratoryjnym stole Dvoraka i spytał:
– No dobra. Co to jest ten prion?
Dvorak podniósł głowę znad mikroskopowego okularu.
– Co?
– Przed chwilą rozmawiałem z Lisą.
No jasne – pomyślał Dvorak. Mimo dyskretnego, acz jednoznacznego zastrzeżenia Sheehan od kilku dni bywał w kostnicy dość regularnie – przychodził bynajmniej nie po to, by oglądać zwłoki, lecz żeby obmacywać wzrokiem ciało jak najbardziej żywe.
– Bystra z niej dziewuszka – dodał detektyw. – Powiedziała mi, że tego Creutzfeldta-Jakoba, czy jak mu tam, wywołuje prion.
– To prawda.
– Czyli można to złapać z powietrza, tak? Jak katar? Dvorak spojrzał na palec, w który zaciął się skalpelem; ranka zdążyła się już zagoić.
– Nie, niezupełnie.
– Toby Harper twierdzi, że grozi nam epidemia. Dvorak pokręcił głową.
– Rozmawiałem z kierownictwem wydziału zwalczania chorób zakaźnych i departamentu zdrowia publicznego. Mówią, że nie ma powodów do niepokoju. Że kuracja hormonalna Wallenberga jest zupełnie bezpieczna. Ci z departamentu nie doszukali się w Brant Hill żadnych uchybień.
– No to dlaczego ta Harper tak się ciska? Dvorak milczał chwilę.
– Doktor Harper przeżywa ostatnio ciężki okres – wyjaśnił niechętnie. – Rodzina jednego z jej pacjentów, tego, który zaginął, ma zamiar podać ją do sądu. Bardzo wstrząsnęła nią śmierć doktora Brace’a. Kiedy wszystko zaczyna toczyć się nie tak, kiedy wszystko zaczyna się walić, szukamy kogoś lub czegoś, na co można zrzucić winę za nasze niepowodzenia, to naturalne. – Sięgnął po następny preparat. – Myślę, że Toby jest bardzo zestresowana, i to od dawna.
– Słyszał pan o jej matce? Dvorak się zawahał.
– Tak – odrzekł spokojnie. – Toby dzwoniła do mnie wczoraj.
– Ach tak… Nadal ze sobą rozmawiacie?
– Niby dlaczego mielibyśmy nie rozmawiać? Ona potrzebuje teraz przyjaciela, Roy.
– Mogą jej postawić zarzuty natury kryminalnej. Alpren twierdzi, że wygląda to na przypadek znęcania się nad osobą starszą. Opiekunka obwinia ją, ona obwinia opiekunkę.
Dvorak pochylił się nad mikroskopem.
– Matka miała krwotok domózgowy. Powodem nie musiało być pobicie. Ani jedna, ani druga nie wygląda na taką, co to lubią maltretować staruszki.
– Matka ma posiniaczone nogi.
– U ludzi starszych to nic nadzwyczajnego. Słabo widzą. Wpadają na stoły, krzesła czy stoliki.
Sheehan mruknął coś pod nosem.
– Broni jej pan ze wszystkich sił.
– Nie. Uważam tylko, że zasługuje na przywilej wątpliwości.
– Ale co do tej epidemii, to doktor Harper się myli, tak? Dvorak westchnął.
– Tak. Choroba Creutzfeldta-Jakoba to nie grypa, nie można jej złapać. Rozprzestrzenia się tylko w określony sposób.
– Przez jedzenie mięsa szalonych krów?
– Krowy w Ameryce nie chorują na CJD.
– Za to Amerykanie chorują. I umierają, co widać na załączonym obrazku.
Читать дальше