– Nie jestem do końca pewna – zaczęła Ruby, błyskając złotymi bransoletkami – ale uważani, że żyjemy tak długo, jak długo żyje przynajmniej jedna osoba, która nas pamięta. Ludzie żyją w umysłach innych ludzi. Jeżeli można pamiętać piosenkę i przekazać ją dzieciom, dlaczego nie można by w taki sam sposób przekazać czyjejś duszy?
– Randy? Ty nie wierzysz w życie po życiu?
Randy potrząsnął policzkami.
– Jesteśmy jedynie mięsem, tak? – spytał Jim.
– Oczywiście – mruknął Cień. – A niektórzy mają go dziesięć razy tyle co inni.
– Uważaj, bo usiądę ci na głowic i wypierdzę ci w ucho Camptown Races * [*Amerykańska piosenka folkowa.] - ostrzegł go Randy.
– Dość tego! – przerwał ich sprzeczkę Jim. – Jaki jest twój pogląd na te sprawy, Randy?
– Taki, że kiedy nasze mięso umiera, umiera też nasz mózg, a kiedy umiera mózg, (o już po zawodach, nie ma nas. Codziennie szlachtuje się miliony świń, ale nie straszą nas miliony świńskich duchów, no nie? Nie słyszymy w nocy żadnego CHRUM! CHRUM!
– To dlatego, że zwierzęta nie mają dusz – oświadczył David Robinson. – Tylko ludzie mają dusze, bo zwierzęta nie umieją odróżnić dobra od zła ani nie wierzą w Pana jak my.
Jim zastanawiał się, co jego klasa powiedziałaby o Mary, odrywającej płatki z czerwonej stokrotki. Nie rozumiał duchów – nie wiedział, dlaczego jedne się ukazują, a inne nie, ani dlaczego niektóre aż kipią ze złości, podczas gdy inne są spokojne Ale może nie było w tym żadnej tajemnicy – może duchy zachowywały się tak samo jak za życia, kiedy były ludźmi?
– No dobrze… teraz chcę usłyszeć następny tekst poświęcony Bobby’emu i Sarze – powiedział. – Roosevelt, co napisałeś?
Roosevelt podniósł się niezgrabnie, jego wygolona czaszka błyszczała jak przeciwsłoneczne okulary, które miał na nosie. Parę razy wzruszył ramionami, podniósł wydartą z zeszytu kartkę, pociągnął nosem i oświadczył:
– To coś w rodzaju… poematu. Dokładnie mówi, co czuję dla Bobby’ego i Sary.
Bobby i Sara chcieli zrobić to samo
Co każdy kiedy poczuje potrzebę
Połączenia dusz i cud aby było mu jak w niebie
Jak dwie fale łapiące na krawędzi plaży
Co walą i trzaskają i wszędzie pianą tryskają.
Ogień rozpalony przez żądzy głos
Zamienił się w pogrzebowy stos
Spaleni i zwęgleni zostali i zamiast związani
Oboje zostali skremowani
Ich ochota zamieniła się w dym i popiół
Który rozwiał wiatr i pognał w głąb lądu
I zobaczymy ich znowu dopiero w Dzień Sądu.
– To jest znakomite – stwierdził Jim. – Może trochę makabryczne, ale chyba wszyscy musimy przyznać, że ich śmierć była okropna.
Nagle jego uwagę zwrócił refleks światła za oknem, gdzieś między drzewami. Do bramy szkoły zbliżał się samochód porucznika Harrisa.
– No dobrze, wrócimy do Bobby’ego i Sary jutro. Teraz mam dla was nowe zadanie. Bardzo was proszę, tylko nie stękajcie… To interesujące i pożyteczne zadanie, będzie jednak wymagało nieco pracy.
Z ławek zaczęły dolatywać jęki. Jim odwrócił się do tablicy i napisał: DAGEROTYP.
– Czy ktoś wie, co to jest dagerotyp?
– Coś w rodzaju terrorysty? – spytał Philip.
– Ciekawy pomysł, ale nie. Edward?
– Wczesna forma fotografii, proszę pana. Wynaleziona przez Louisa Daguerre’a.
– Zgadza się. Zanim wynaleziono film, fotografowie używali metalowych płyt, wrażliwych na światło dzięki naniesionym na nie materiałom chemicznym. Robienie w ten sposób zdjęć to bardzo skomplikowana sprawa, poza tym fotograf musiał nosić ze sobą masę sprzętu, aparaty, trójnogi, butelki z rtęcią. Ale za pomocą tej techniki zrobiono mnóstwo znakomitych zdjęć: gór, jezior, lokomotyw, pól bitewnych wojny secesyjnej. Robiono nawet niecenzuralne zdjęcia. O tak, porno istniało już w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku.
Napisał na tablicy: ROBERT H. VANE.
– Tak nazywa się interesująca mnie postać. Człowiek ten jeździł po południowej Kalifornii około tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku i sądzę, że robił zdjęcia rdzennym Amerykanom. Chcę, abyście się jak najwięcej o nim dowiedzieli i spróbowali znaleźć jego zdjęcia. Możecie korzystać z biblioteki, z Internetu, z czego tylko chcecie.
– Czy ma to jakiś praktyczny cel? – spytał George. Włosy na potylicy sterczały mu w bok, jakby właśnie wstał z łóżka.
– Tak, George. Napiszemy wyimaginowany pamiętnik o wędrowaniu po Kalifornii w czasach pionierów i robieniu dagerotypów.
– Eee… po co?
– Po to, abyś mógł, używając wyobraźni, opisać Kalifornię połowy dziewiętnastego wieku. Abyś spróbował opisać technikę dagerotypową jasnym, zrozumiałym angielskim językiem. „Abyś mógł opowiedzieć, co należałoby sfotografować, żeby pokazać ludziom w Nowym Jorku, jaka piękna jest Kalifornia, i przekonać ich, że warto podjąć długą i ryzykowną podróż, żeby tu osiąść. – Jim zaczął po kolei wystawiać palce. – Po pierwsze, będziesz miał okazję pokazać, jak dobrze umiesz opisywać ludzi i krajobrazy. Po drugie, pokażesz, że potrafisz zrozumieć sposób myślenia innych ludzi, nawet tych, którzy żyli sto pięćdziesiąt lat temu. Po trzecie, udowodnisz, że umiesz zrozumieć proces technologiczny i przedstawić go powszechnie zrozumiałym językiem. Po czwarte, zademonstrujesz swoją umiejętność przekonywania ludzi i sprzedawania im tego, co chcesz sprzedać. Może według ciebie to wygląda bardziej na zadanie z historii, ale uwierz mi, wszystkie cztery umiejętności, które wymieniłem, pomogą ci znaleźć pracę w obecnych czasach.
– Nawet jeżeli ktoś chce pracować dla Radia Shack? – spytał Edward.
– Oczywiście.
Cień wydął policzki. Widać było wyraźnie, jak bardzo zniechęca go perspektywa napisania więcej niż dwóch powiązanych ze sobą zdań.
– Jakiś problem? – spytał Jim, patrząc na niego.
– Tak jakby. Czy wczoraj nie mówił pan, że chce, abyśmy pana czegoś nauczyli?
– Mówiłem, ale zastanów się dobrze: jak możesz mnie czegokolwiek nauczyć, jeżeli sam niczego nie wiesz?
– Hmm… – mruknął Cień. Jim uśmiechnął się do niego.
– Jeżeli dowiesz się czegoś o tym dagerotypiście, na pewno z zainteresowaniem cię wysłucham. Nie będę piłował paznokci, dłubał w nosie ani wysyłał do mojej dziewczyny aluzyjnych SMS-ów. Nawet nie będę odbijał głową piłki. Umowa stoi?
Porucznik Harris czekał na Jima przed główną bramą razem z dwoma detektywami. Stali w cieniu dumy i ozdoby szkoły – stuletniego libańskiego cedru, posadzonego tu podobno w 1923 roku przez Toma Mixa, gwiazdora niemych westernów.
– Mamy naocznego świadka! – zawołał porucznik, kiedy Jim podchodził.
– Naprawdę?
– Detektywi Mead i Bross rozmawiali z dziesiątkami włóczęgów i turystów, nocujących na plażach. Jeden z kloszardów koczował niecałe pięćdziesiąt metrów od domu plażowego Tubbsów…
Detektyw Mead otworzył swój notes. Był czarny i przystojny jak filmowy amant. Miał na sobie doskonale skrojony lekki szary garnitur i czerwono-żółtą jedwabną muchę.
– Hayward Mitchell, lat czterdzieści osiem, bezrobotny pomywacz bez stałego adresu. Twierdzi, że kiedy układał się do snu, zobaczył dwoje młodych ludzi schodzących z plaży. Śmiali się, żartowali i wygłupiali się.
Detektyw Bross miał prawie dwa metry wzrostu, a jego głowa wyglądała jak wykuta z granitu. Miał ostrzyżone na jeża siwe włosy, głęboko osadzone oczy i haczykowatą bliznę z boku ust. Nie odzywał się, ale przez cały czas uważnie przyglądał się Jimowi, jakby próbował sobie przypomnieć, czy jego twarz nie pojawiła się przypadkiem na nagraniu wideo ostatniego napadu z bronią w ręku.
Читать дальше