– Widział pan ten film Hitchcocka? – zapytał taksówkarz – ten, o ptakach, które dostają szmergla?
Kaszlnąłem. – Nie musi mi pan o tym przypominać, bardzo dziękuję.
– No, a może stało się to – powiedział. – Może od teraz wszystko przejmą ptaki. Mówiąc szczerze, chciałbym zobaczyć, jak jakieś ptaszysko stara się prowadzić mojego grata. Dzisiaj rano dwa razy spadł mi pasek klinowy. Chciałbym zobaczyć, jak ptaszydło zakłada pasek klinowy.
Zapłaciłem taksiarzowi i przeszedłem przez drzwi automatyczne do chłodnego wnętrza szpitala. Wszystko tam było urządzone ze smakiem. Włoska terakota na podłodze, malarstwo Davida Hockneya, palmy, cicha muzyka. Człowiek mógł trafić do Elmwood Foundation wtedy, gdy miał opłacone wszystkie ubezpieczenia.
Dyżurująca pielęgniarka była ubrana w obcisłą białą sukienkę, na której widok zapewne niejeden sercowiec w poważnym stanie poczuł się gorzej. Miała natapirowane czarne włosy, na których jej czepeczek siedział niby świeżo zniesione jajko w gnieździe. Usta połyskiwały bielą zębów, którymi mogłaby obdzielić jeszcze ze trzy podobne do niej osoby. Tyle że trzech takich osóbek nikt by nie znalazł, ba, poza nią nie istniała nawet jedna taka sama.
– Cześć – powiedziała. – Nazywam się Karen.
– Cześć, Karen, jestem John. Co robisz dzisiaj wieczorem?
Uśmiechnęła się.
– Dziś jest środa. Zawsze w środę wieczorem myję włosy.
Popatrzyłem na wypiętrzoną stertę.
– To znaczy, że ty to myjesz? Myślałem, że tylko kładziesz nowy lakier.
Naburmuszyła się i szturchnęła palcem guzik, żeby połączyć się z doktorem Jarvisem.
– Niektórzy z nas jeszcze wierzą w stare wartości – powiedziała z przekąsem.
– Mówisz o pantoflach na szpilkach i samochodach z płetwami?
– A czy jest coś złego w szpilkach i samochodach z płetwami?
– Nie wiem, może ty mi to powiesz. Pielęgniarka zamrugała uczernionymi rzęsami. Na szczęście w windzie pojawił się doktor Jarvis i podszedł z wyciągniętą dłonią.
– John! Jak się cieszę, że pana widzę! Skinąłem znacząco głową w kierunku brunetki z izby przyjęć.
– Prawdopodobnie obaj czujemy to samo – powiedziałem. – Wydaje mi się, że wasza panienka z rejestracji przetrzymuje swój mózg w dolnej szufladzie biurka.
Jarvis poprowadził mnie do windy i wjechaliśmy na piąte piętro. Cicha muzyczka przygrywała Moon River, co podobno (jeśli nie miało się sprecyzowanych gustów muzycznych) działało uspokajająco.
Wyszliśmy na błyszczący korytarz, rozświetlony matowymi neonówkami i zawieszony mdłymi litografiami przedstawiającymi Mili Yalley i Sausalito. Doktor poprowadził mnie do szerokich mahoniowych drzwi i popchnął je. Posłusznie szedłem za nim i znalazłem się w pokoju obserwacyjnym, gdzie jedną ze ścian zastąpiono taflą szkła, za którą rozciągało się mroczne, błękitnawe wnętrze oddziału intensywnej opieki medycznej. Doktor Jarvis zachęcił mnie:
– Proszę wejść. – Podszedłem, stąpając po podłodze wyłożonej płytkami ceramicznymi. Spojrzałem przez szklaną ścianę.
Widok Bryana, który leżał w tym rażąco niebieskim pomieszczeniu, z gołą czaszką wspartą na poduszce i nie naruszonym ciałem odzianym w zielony fartuch szpitalny, był przerażający. Mimo że uczestniczyłem w szokującym wyciąganiu go z komina, było ponad moje siły patrzeć na ten szczerzący zęby szkielet. Co gorsza, na elektrycznym monitorze, ustawionym obok jego łóżka, miałem obraz powolnego, lecz regularnego bicia serca – maleńkie, sunące błyski światła, które oznaczały: ja wciąż żyję.
– Nie wierzę – wyszeptałem. – Widzę to na własne oczy, ale po prostu nie wierzę.
Doktor Jarvis podszedł do mnie. Był blady jak ściana, a pod oczami miał fioletowe sińce ze zmęczenia.
– Ja też nie. Lecz… to widać. Jego puls jest bardzo powolny, ale regularny i silny. Gdybyśmy go teraz uśmiercili, nie byłoby wątpliwości, że popełniamy zabójstwo.
Młody praktykant, który stanął obok nas, odezwał się:
– On już długo nie wytrzyma, proszę pana. Jest taki chory.
Jarvis wzruszył ramionami.
– Nie o to chodzi, Perring, że on jest chory. On jest martwy, a w każdym razie powinien być martwy.
Patrzyłem tępo przez cztery czy pięć minut na białą, połyskującą głowę Bryana. Puste oczodoły wyglądały jak ciemne drwiące oczy, a szczęki odsłoniły się w niesamowitym grymasie. Doktor Jarvis, stojący obok, nie powiedział nic, ale kącikiem oka mogłem dostrzec jego dłonie, które nerwowo kręciły w palcach długopis.
A w głębi tej oświetlonej na niebiesko sali trwało bicie serca, bezustannie po ekranie kursowały punkciki, świadczące o tym, że Bryan Corder żył w strasznym piekle koloru akwamaryny, piekle, którego nigdy nie zobaczy ani nie zrozumie.
– Wpadłem na coś, co można by nazwać teorią. Chce pan posłuchać? – powiedział doktor Jarvis ochryple.
Z ulgą odsunąłem się od szklanej tafli, odwracając wzrok i myśli od znajdującej się za nią żywej czaszki.
– Jasne. Niech pan mówi. Jane też ma jakieś swoje teorie, chociaż muszę przyznać, że są dość nieobliczalne.
– Obawiam się, że moje są pewnie tak samo szalone jak jej.
Wziąłem go za ramię.
– Czy można się tu czegokolwiek napić? Przydałoby mi się coś mocniejszego.
– Mam lodówkę w swoim gabinecie.
Wyszliśmy z pokoju obserwacyjnego i wróciliśmy tym samym korytarzem do gabinetu doktora Jarvisa. Pomieszczenie było ciasne, starczało miejsca zaledwie na biurko, maleńką lodówkę i wąski tapczan. Widok za oknem mógł zachwycić jedynie wielbicieli zaplecz. Oprócz tandetnej lampy i sterty magazynów medycznych oraz fotografii Jarvisa, stojącego na rustykalnym mostku u boku piegowatej dziewczynki („to moja córka i mojej byłej żony, niech ją Bóg błogosławi") pokój był pozbawiony ozdób, nagi.
– Nazywam to schowkiem na miotły – wyjaśnił Jarvis, uśmiechając się kwaśno. Najlepsze gabinety są umieszczone wzdłuż ściany zachodniej, nad oceanem, ale trzeba tutaj popracować chyba ze sto lat, żeby tam się dostać.
Wyjął z szuflady biurka butelkę ginu, a z maciupeńkiej lodówki wyczarował tonik i kostki lodu. Zrobił nam po koktajlu, potem usiadł i oparł nogi o biurko. Jeden z jego butów miał wytartą podeszwę aż do wkładki tekturowej.
– Jane uważa, że to, co dzieje się w domu Wallisa, ma coś wspólnego z legendami indiańskimi powiedziałem. – Ponoć Mount Taylor była niegdyś domem jakiegoś olbrzyma zwanego Wielkim Potworem, a Cabezon Peak to jego łeb. Obcięto mu go za pomocą błyskawicy.
Doktor Jarvis zapalił papierosa i poczęstował mnie. Ostatnio nie paliłem dużo, ale teraz czułem, że mógłbym wypalić całą paczkę. Gdzieś na dnie żołądka dostawałem mdłości i za każdym razem, gdy myślałem o pustych oczach Bryana Cordera, miałem uczucie, że coś się we mnie przelewa.
– No cóż, niewiele się znam na legendach – odpowiedział doktor Jarvis – ale chyba istnieje jakiś związek między tym, co przytrafiło się Machinowi, a tym, co stało się z Corderem. Niech pan pomyśli: obaj badali dziwne odgłosy w domu przy Pilarcitos i obaj rzeczywiście odtwarzają zasłyszane dźwięki – Machin oddycha tak, jak oddychało to coś w bibliotece Seymoura Wallisa, natomiast serce Cordera bije podobnie do rytmu słyszanego w przewodzie kominowym.
Pociągnąłem ginu z tonikiem.
– Więc jaką pan ma teorię?
Doktor Jarvis skrzywił się.
– To właśnie jest cała moja teoria. To coś, te wpływy czy moce, które opanowały dom, przemycają się na zewnątrz w kawałkach.
Читать дальше