– Cóż, jest pan policjantem.
Drzwi frontowe rozwarły się i wyszedł doktor Jarvis. Był blady i wyglądał, jakby cały wieczór oddawał krew.
– John, czy mogę zamienić z panem słowo na osobności?
Porucznik Stroud przyzwalająco skinął głową. Doktor Jarvis wprowadził mnie do hallu. Gdy znaleźliśmy się obok figurki niedźwiedzicy, spojrzał na mnie. Był jeszcze bardziej zszokowany i poważny niż poprzednio.
– Co się stało? Wygląda pan strasznie – odezwałem się.
Wyjął chusteczkę i obtarł pot z czoła.
– Nie mogłem tego powiedzieć porucznikowi. Lecz i tak prędzej czy później się o tym dowie. Wolałbym jednak, aby się dowiedział od kogoś innego, od kogoś, kto jest tam na miejscu.
Na schodach pojawiła się Jane. Gdy zeszła, odezwała się do nas:
– Właściwie to zburzyli całą sypialnię i niczego nie znaleźli. John, czy możemy już iść? Oddałabym moje rajstopy ze złotego lureksu za gin z sokiem pomarańczowym.
– Jane – powiedział doktor Jarvis – ty też powinnaś to usłyszeć. Byłaś tam, gdy to się stało. Przynajmniej uwierzysz.
Jane zmarszczyła brwi.
– O co chodzi? Czy coś się stało?
Skorzystałem z okazji, by otoczyć ją ramieniem i uścisnąć opiekuńczo, po męsku. To dziwne, że instynkty seksualne mężczyzny funkcjonują bezustannie, nawet w chwilach kryzysu i przerażenia. Ale nie mógłbym powiedzieć, że płonąłem z pożądania. A kiedy doktor Jarvis podzielił się z nami wieścią, ręka zsunęła mi się i stałem tam, wystraszony, zdrewniały ze strachu, przeświadczony, że to coś, co działo się w domu Seymoura Wallisa, stawało się z każdą godziną ciemniejsze, potężniejsze i coraz bardziej złowrogie.
– Dzwonili do mnie z Elmwood. Wzięli pańskiego przyjaciela prosto do kostnicy i zaczęli robić autopsję.
– Czy dowiedzieli się, w jaki sposób zginął? – zapytała Jane.
Doktor Jarvis nerwowo przełknął ślinę.
– Nie dowiedzieli się, ponieważ nie mogli. Mimo tego, co się stało z jego głową, Bryan Corder nadal klinicznie żyje.
Usta same mi się otworzyły, zupełnie jak wariatowi.
– Ż y j e? To niemożliwe!
– Obawiam się, że możliwe. A przynajmniej takie jest zdanie chirurgów. Widzi pan, jego serce nadal bije, głośno i wyraźnie, dwadzieścia cztery razy na minutę.
– Dwadzieścia cztery? – zapytała Jane. – Przecież to nie…
– To nie jest puls człowieka – uzupełnił doktor Jarvis. – Absolutnie nie człowieka. Ale jego serce naprawdę bije, a póki bije, będą się starali podtrzymywać je.
W tejże chwili, klnę się, usłyszałem jakiś szept. Może był to głos jednego z policjantów znajdujących się na górze. Może był to pisk opon samochodu na mokrej nawierzchni jezdni. Ale gdy instynktownie obróciłem się, aby zobaczyć kto to, uświadomiłem sobie, że najbliżej mnie znajduje się obrzydliwa kołatka z napisem: „Wróć".
Rzucałem się na moim zapoconym, wymiętoszonym łóżku przez kilka godzin, wreszcie o piątej nad ranem wstałem i zaparzyłem sobie szklankę mocnej czarnej kawy, którą wzmocniłem calvadosem. To właśnie pijają na rozgrzewkę staruszkowie w Normandii w zimne grudniowe dni. Stałem w oknie patrząc na blady świt spowijający ulicę i wydawało mi się, jakby moje życie uległo dziwnej, nagłej i subtelnej zmianie. Czułem się jak człowiek, który spaceruje wśród znajomych miejsc i po skręceniu gdzieś w bok trafia w obce sobie okolice, gdzie domy są ciemne i obskurne, a mieszkańcy nieprzyjaźni i niesympatyczni.
Nie mogłem już dłużej powstrzymać ciekawości i około szóstej zadzwoniłem do szpitala Elmwood Foundation, do doktora Jarvisa. Telefon odebrała uprzejmie obojętna pielęgniarka, która poinformowała mnie, że doktor Jarvis nie może podejść, ale zanotowała mój numer i przyrzekła powtórzyć mu, aby oddzwonił.
Usiadłem wygodnie na mojej kwiecistej kanapie i dalej piłem kawę. Całą noc myślałem o wszystkim, co zdarzyło się na Pilarcitos tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden, i wciąż nie pojmowałem tego, co się stało. Jedna rzecz wiedziałem na pewno. Ta siła czy „obecność", która nawiedzała tamten dom, nie była przyjazna. Wzdragałem się przed użyciem słowa „duch", nawet gdy myślałem we własnym zaciszu domowym, ale, do diabła, czy mogłoby to być coś innego?
To wydarzenie miało tyle przedziwnych stron, które, jak mi się zdawało, zupełnie nie pasowały do siebie. Miałem uczucie, że w całej tej hecy sam Seymour Wallis był bardziej ważny, niż to sobie uświadamiał. Przecież to był jego dom, on pierwszy usłyszał to oddychanie i sam powiedział, że odkąd pracował we Fremoncie, prześladuje go pech. I wciąż miał tą dziwaczną pamiątkę, tę niedźwiedzicę na poręczy schodów, wydobytą w parku.
Nabrałem przekonania, że to, co się działo, nie było przypadkowe. Przypominało początek gry w szachy, kiedy to ruchy wydają się od niechcenia, nie powiązane ze sobą, choć stanowią część planu strategicznego. Nasuwały się pytania: czyj to plan? I dlaczego właśnie taki?
Tego, co mogło wiązać straszliwy wypadek Bryana Cordera i tajemniczą utratę przytomności Dana Machina – nie rozumiałem. Nie miałem wcale ochoty zbyt głęboko tego roztrząsać, ponieważ wciąż pojawiały mi się w myślach koszmarne obrazy odartej z ciała głowy Bryana, a świadomość, że on może jeszcze żyje, potęgowała koszmar. Nie byłem odpornym człowiekiem. Zaliczałem się do tych, którzy czują wstręt na widok kalmarów podawanych w sałatce z owoców morza i jajek na miękko.
Zadzwonił telefon, poczułem zimne ciarki na skórze głowy. Podniosłem słuchawkę i powiedziałem:
– Tu John Hyatt. Kto mówi?
– John? Tu Jane.
Łyknąłem kawy.
– Wcześnie wstałaś. Nie mogłaś spać?
– A ty mogłeś?
– No, niezupełnie. Wciąż myślałem o Bryanie, Chwilę temu dzwoniłem do szpitala, ale jeszcze nie mają żadnych wieści. Mam nadzieję, że jednak umarł.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć.
Przeniosłem telefon na kanapę i wyciągnąłem się na niej. Zaczynało mnie ogarniać zmęczenie. Może tylko dlatego, że poczułem ulgę, mogąc rozmawiać z kimś przyjaznym. Skończyłem kawę i z ostatnim łykiem pociągnąłem fusów. Do końca rozmowy oskubywałem z nich język.
– Dzwonię do ciebie, ponieważ dowiedziałam się czegoś – powiedziała Jane.
– Czegoś związanego z Bryanem?
– Niezupełnie. Ale wiąże się to z domem Seymoura Wallisa. Pamiętasz te wszystkie widoczki Mount Taylor i Cabezon Peak?
– Oczywiście. Zastanawiałem się nad nimi.
– Wiesz, znalazłam trochę wiadomości o tych górach w książkach, które mamy w księgarni. Mount Taylor leży w paśmie San Mateo, ma wysokość jedenastu tysięcy trzystu osiemdziesięciu dziewięciu stóp, a Cabezon Peak jest w zupełnie innym kierunku, na północnym wschodzie w hrabstwie San Doval, i liczy osiem tysięcy trzysta stóp.
Parsknąłem fusami.
– To Nowy Meksyk, prawda?
– Nowy Meksyk. Rzeczywista kraina Indian.
Istnieją dziesiątki legend o tych górach, głównie opowieści Indian Navaho o Wielkim Potworze.
– Wielki Potwór? A kim, do diabła, jest Wielki Potwór?
– Wielki Potwór to olbrzym, który podobno terroryzował południowy zachód całe wieki temu. Zagnieździł się na Mount Taylor. Miał twarz w niebieskie i czarne pasy oraz zbroję z krzemieni, przetykaną wnętrznościami wszystkich zaszlachtowanych przez niego ludzi i zwierząt.
– Mam rozumieć, że nie był raczej sympatyczny…
– Ani trochę – odparła Jane. – Był jednym z najbardziej srogich olbrzymów, jakie pojawiają się w legendach różnych kultur. Mam tutaj osiemnastowieczną księgę, w której wyczytałam, że miał zwierzchnictwo nad wszystkimi demonami niszczącymi ludzi i że żaden ze śmiertelnych nie mógł go zwyciężyć. W końcu zabili go dwaj odważni bogowie zwani Bliźniętami, którzy posłużyli się tęczą, żeby zmylić jego strzały, po czym strącili mu głowę piorunem. Tę głowę rzucili na północny wschód, gdzie zamieniła się w Cabezon Peak.
Читать дальше