– No, czasem zdarzają się dziwne rzeczy, prawda? Spotyka się na ulicy kogoś, kogo uważało się za zmarłego, czy coś w tym rodzaju. Jakiś pojedynczy wypadek. Ale tu chodzi o sytuację, która zaczęła się dziwnie i która staje się coraz dziwniejsza.
Dłonią zaczesała włosy do tyłu.
– To ciebie gnębi?
– Jane – powiedziałem ochryple – to mnie nie gnębi. Ja przez to mam takiego stracha, że głupieję.
– Chcesz o tym porozmawiać?
– Tak, ale to dość absurdalna historia.
Potrząsnęła głową.
– Nie szkodzi. Mów. Ja lubię absurdalne historyjki.
Powoli, wciąż przerywając i wyjaśniając, opowiedziałem jej, co zdarzyło się w domu Seumoura Wallisa. Mówiłem o oddychaniu, o wybuchu energii, o tym, jak Dań Machin stracił przytomność. Potem opisałem scenę w szpitalu i straszne, gorejące oczy Dana. Powtórzyłem też jego dziwny szept: To serce, John, ono wciąż bije!
Jane wysłuchała wszystkiego z powagą na twarzy. Potem położyła na mojej dłoni swoje długie palce.
– Mogę cię o jedną rzecz zapytać? Nie obrazisz się?
Domyślałem się, co powie.
– Jeśli myślisz, że usiłuję zarzucić wędkę i znowu ciebie uwieść, to mylisz się. Wszystko, co ci opowiedziałem, wydarzyło się naprawdę, i to nie w zeszłym miesiącu ani zeszłym roku. To wydarzyło się tutaj, w San Francisco, wczoraj wieczorem i dziś rano. To prawda, Jane, klnę się, że prawda.
Sięgnęła po moje papierosy. Podałem jej swojego i odpaliła od rozżarzonego koniuszka.
– To wygląda tak, jakby to coś, ten duch, czy coś innego, opętało go. Tak jak w Egzorcyście…
– Też tak myślałem. Ale głupio mi było podsunąć taką myśl. No bo, na litość boską, takie rzeczy się nie zdarzają.
– Może właśnie się zdarzają. To, że nie przydarzyły się żadnemu z naszych znajomych, nie oznacza wcale, iż się nie zdarzają.
Zgniotłem papierosa i westchnąłem.
– Widziałem to na własne oczy i ciągle nie mogę w to uwierzyć. Siedział tam na łóżku, i mówię ci, Jane, jego oczy płonęły. To taki zwyczajny młody facet, który pracuje dla miasta i nosi włosy obcięte na jeża, a wyglądał jak wcielenie diabła.
– Co ja mogę zrobić? – zapytała Jane.
Popatrzyłem przez okno barku na ludzi, którzy chowali się przed deszczem. Niebo miało dziwny siny kolor, a chmury płynęły szybko nad dachami Brannan Street. Tego ranka, zanim poszedłem zobaczyć Dana, dzwoniłem do Seymoura Wallisa, żeby się z nim umówić na oględziny domu. Zadał mi dokładnie to samo pytanie: Co ja mogę zrobić? Niechże mi pan powie, co ja mogę zrobić?
– Tak naprawdę to nie wiem. Ale może mogłabyś pójść z nami dziś wieczorem na te oględziny. Interesujesz się trochę siłami nadprzyrodzonymi, prawda? Duchami, ich działaniem i tego typu rzeczami? Chciałbym, abyś zobaczyła kołatkę u drzwi frontowych domu starego Wallisa i niektóre ze znajdujących się tam sprzętów. Może udzielisz jakiejś wskazówki co do przyczyn tego wszystkiego. Nie wiem.
– Czemu akurat ja? – zapytała spokojnie. – Przecież są lepsi znawcy okultyzmu ode mnie. Ja tylko sprzedaję książki o tym.
– Ale chyba też je czytasz?
– Owszem, ale…
Wziąłem ją za rękę.
– Proszę cię, Jane, zrób mi tę przysługę i przyjdź. Dziś o dziewiątej wieczorem na Pilarcitos Street. Nie wiem dlaczego chcę, abyś tam ze mną była, ale czuję, że będziesz mi potrzebna. Naprawdę. Przyjdziesz?
Jane dotknęła twarzy koniuszkami palców, jakby chciała się upewnić, że istnieje, że wciąż ma dwadzieścia sześć lat i że przez noc nie zamieniła się w kogoś innego.
– No dobrze, John, jeżeli naprawdę tego chcesz. Oczywiście, jeżeli to nie „rybka".
Potrząsnąłem głową.
– Wyobrażasz sobie parę o imionach John i Jane? Zakładam z góry, że nic by z tego nie wyszło.
Uśmiechnęła się.
– Ciesz się, że twoje nazwisko nie brzmi Niewiadomski…
Poszedłem na Pilarcitos nieco wcześniej. Ponieważ było pochmurno, zmrok zapadł szybciej niż zwykle. Wokół posępnego budynku przesłoniętego deszczem gromadziły się cienie. Gdy stałem na ulicy, słyszałem, jak w rynnach bulgocze woda i widziałem, że mokry dach błyszczy jak łuska. Podczas takiej pogody i w takim mroku dom pod numerem tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden zdawał się zapadać i był to widok nieprzyjemny.
Wskoczyłem jeszcze na chwilę do szpitala, ale pielęgniarka poinformowała mnie, że Dań wciąż śpi i nie ma w jego stanie zmiany. Doktor Jarvis korzystał z przerwy, więc nie miałem okazji porozmawiać z nim raz jeszcze. Ale przy odrobinie szczęścia miał pojawić się wieczorem i zobaczyć na własne oczy, co się będzie działo.
Po drugiej stronie zatoki rozjaśniały niebo zygzaki błyskawic, jakby się przechadzały, potykając, na szczudłach. Z oddali dobiegało mamrotanie grzmotu. Siła wiatru pozwalała przypuszczać, że za pół godziny burza rozpęta się nad miastem, i to nad nami.
Otworzyłem bramkę i wszedłem na schodki prowadzące do drzwi frontowych. W gęstej ciemności ledwo był widoczny zarys kołatki, szczerzącej zęby niby wilkołak. Może byłem podenerwowany i za bardzo przejąłem się snem Dana Machina, ale wydawało mi się, że kołatka otwiera ślepia i obserwuje mnie. Prawie spodziewałem się, że zacznie przemawiać i szeptać, tak jak to się przywidziało Danowi.
Niechętnie wyciągnąłem dłoń do kołatki, aby załomotać w drzwi. Gdy jej dotknąłem, odruchowo cofnąłem się ze wstrętem. Przez ułamek sekundy, przez chwilę, zdawało mi się, że dotknąłem włosia, a nie brązu. Lecz chwyciłem ją ponownie w dłoń i zrozumiałem, że wydawało mi się. Kołatka, owszem, była groteskowo paskudna, miała dziką i złowrogą twarz, ale był to tylko metalowy odlew. Gdy uderzyłem nią w drzwi, zadźwięczała głośno i głucho, a echo odezwało się wewnątrz domu.
Czekałem, nasłuchując cichego szelestu deszczu i poszumu samochodów przejeżdżających Mission Street. Rozległ się grzmot i znowu błysnęło, tym razem bliżej. We wnętrzu domu otworzyły się i zamknęły drzwi i słyszałem odgłos kroków podchodzących do wejścia.
Zaklekotały zasuwy i łańcuch, w szparze pojawił się Seymour Wallis.
– To pan? Jest pan wcześniej.
– Chciałem porozmawiać, zanim przyjdą tamci. Mogę wejść?
– Cóż, dobrze – powiedział i otworzył solidne, zgrzytające wrota. Wkroczyłem do cuchnącego stęchlizną przedpokoju. Był dokładnie taki, jakim go pamiętałem: stary jak świat i duszny. Mimo że ramy obrazków popękały od fali energii, która tędy przeszła poprzedniej nocy, smętne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak wisiały na wyblakłej tapecie.
Podszedłem do dziwacznej statuetki niedźwiedzia na poręczy schodów. Wczorajszego wieczoru nie przyjrzałem się jej, ale teraz widziałem, że umieszczona na niej kobieca twarz była piękna, spokojna i stateczna i miała zamknięte oczy. Powiedziałem:
– To dziwna rzeźba.
Wallis był zajęty zamykaniem drzwi. Dziś wyglądał starzej. Miał na sobie luźny szary sweter z nadprutymi rękawami i powypychane szare spodnie. Poruszał się bardziej sztywno. Czuć było od niego whisky.
Popatrzył, jak gładzę dłonią grzbiet mosiężnego niedźwiedzia.
– Znalazłem to – powiedział. – Lata temu, kiedy pracowałem we Fremoncie. Budowaliśmy kładkę dla przechodniów w parku i wykopaliśmy to. Od tamtego czasu mam ją u siebie. Nie kupiłem jej wraz z domem.
– Dań Machin śnił o niej dzisiaj rano – powiedziałem.
– Doprawdy? Trudno mi znaleźć jakąś szczególną przyczynę takiego snu. To tylko dziwaczna rzeźba. Nawet nie wiem, czy stara. Jak pan uważa? Ma sto lat? Dwieście?
Читать дальше