„Bywamy w miejscach, które znamy, a znamy miejsca, w których bywamy”.
Zdanie to powracało do Jane Rizzoli jak irytująca dziecięca wyliczanka, gdy przyglądała się mapie Bostonu, umieszczonej na dużej korkowej tablicy w jej mieszkaniu. Powiesiła ją tam dzień po znalezieniu zwłok Eleny Ortiz. W miarę postępów śledztwa wbijała w mapę coraz więcej kolorowych szpilek. Trzy różne kolory symbolizowały trzy kobiety: biały – Elenę Ortiz, niebieski – Dianę Sterling, a zielony – Ninę Peyton. Szpilki określały rejon, w którym poruszała się dana osoba: jej miejsce zamieszkania i pracy, usytuowanie domów krewnych i przyjaciół, przychodni, którą odwiedzała – krótko mówiąc, naturalne środowisko ofiary. W którymś momencie w trakcie swych codziennych zajęć każda z tych kobiet zetknęła się z Chirurgiem.
„Bywamy w miejscach, które znamy, a znamy miejsca, w których bywamy”.
Gdzie bywał Chirurg? – zastanawiała się. Co stanowiło jego świat?
Jadła na kolację kanapki z tuńczykiem i chipsy, popijając je piwem, i przyglądała się mapie. Powiesiła ją obok stołu i co rano, gdy piła kawę, a także co wieczór przy kolacji – o ile dotarła na czas do domu – przyciągały jej wzrok kolorowe szpilki. Podczas gdy inne kobiety wieszały na ścianach obrazy z kwiatami, piękne pejzaże lub plakaty filmowe, ona wpatrywała się w mapę śmierci, śledząc ruchy ofiar zbrodni.
Oto, do czego sprowadzało się jej życie: do jedzenia, snu i pracy. Zajmowała to mieszkanie już od trzech lat, ale ściany były niemal gołe. Nie miała kwiatów (kto by je podlewał?), ozdóbek ani nawet zasłon. Tylko żaluzje w oknach. Jej dom, podobnie jak całe życie, był podporządkowany pracy. Kochała ją i dla niej żyła. Zapragnęła zostać policjantką w wieku dwunastu lat, gdy podczas lekcji o wyborze zawodu odwiedziła ich szkołę pani detektyw. Najpierw wystąpili pielęgniarka i prawnik, potem piekarz i inżynier. Uczniowie zachowywali się coraz głośniej, strzelając z gumek i rzucając papierowe kulki. Kiedy stanęła przed nimi policjantka z kaburą u boku, w klasie zrobiło się nagle cicho.
Rizzoli zapamiętała to na zawsze. Nigdy nie zapomniała, z jakim podziwem nawet chłopcy patrzyli na tę kobietę.
Teraz sama jest policjantką i choć budzi respekt u dwunastolatków, z dorosłymi mężczyznami nie idzie jej tak łatwo.
Przyjęła strategię: bądź najlepsza! Pracuj więcej niż oni, osiągaj spektakularne sukcesy. Pracowała więc nawet podczas kolacji. Myślała o zabójstwach przy kanapkach z tuńczykiem. Pociągnęła łyk piwa i oparła się o krzesło, patrząc wciąż na mapę. Cierpła jej skóra na widok tej geografii śmierci, miejsc, w których żyły i przebywały ofiary zbrodni. Na zebraniu poprzedniego dnia doktor Zucker – specjalista od psychologii kryminalnej – rzucał fachowymi terminami: punkt zaczepienia, przestrzeń życiowa, warunki środowiska. Cóż, nie potrzebowała jego wymyślnej terminologii ani programów komputerowych, by wiedzieć, na co patrzy i jak interpretować to, co widzi. Wpatrując się w mapę, wyobrażała sobie pełną zwierzyny sawannę. Kolorowe szpilki oznaczały tereny bytowania trzech Pechowych gazel. Diana Sterling obracała się głównie na północy, w rejonie Back Bay i Beacon Hill, Elena Ortiz w okolicach South End, a Nina Peyton na południowym zachodzie, w położonej na przedmieściach dzielnicy Jamaica Plain. Trzy odrębne środowiska, nie mające punktów stycznych.
A gdzie ty bytujesz?
Próbowała spojrzeć na miasto oczami Chirurga. Widziała kaniony wieżowców, zielone parki, przypominające rozległe pastwiska, ścieżki, którymi podążały stada ogłupiałych zwierząt, nieświadomych, że obserwuje je myśliwy. Podróżujący drapieżnik, który zabijał, nieograniczany czasem i przestrzenią.
Nagle zadzwonił telefon. Drgnęła raptownie, przewracając butelkę z piwem. Cholera! Chwyciła rolkę papierowych ręczników i przyłożyła je do mokrego stołu, mówiąc do aparatu:
– Słucham, Rizzoli.
– Cześć, Janie!
– O, cześć, mamo.
– Nie oddzwoniłaś do mnie.
– Hm?
– Rozmawiałyśmy parę dni temu. Obiecałaś zadzwonić.
– Wyleciało mi to z głowy. Haruję jak wół.
– Frankie przyjeżdża do domu w przyszłym tygodniu. Cieszysz się?
– Tak. – Rizzoli westchnęła. – Bardzo.
– Widujesz się z bratem raz do roku. Mogłabyś okazać większą radość.
– Mamo, jestem zmęczona. Zajmujemy się bez przerwy sprawą Chirurga.
– Policja jeszcze go nie złapała?
– Ja pracuję w policji.
– Wiesz, co mam na myśli.
Tak, dobrze wiedziała. Mama wyobrażała sobie zapewne, że jej mała Janie odpowiada tylko na telefony i robi kawę wszystkim tym ważnym panom detektywom.
– Przyjdź na kolację, dobrze? – powiedziała matka, unikając rozmowy na temat pracy córki. – W przyszły piątek.
– Nie obiecuję. To zależy od przebiegu śledztwa.
– Och, możesz poświęcić się dla brata.
– Jeśli zrobi się gorąco, będę musiała przyjechać innego dnia.
– To niemożliwe. Mikę umówił się już z nami na piątek.
Oczywiście. Dostosujmy się do drogiego Michaela.
– Janie?
– Dobrze, mamo. Niech będzie w piątek.
Skończyła rozmowę, czując znajomy ucisk w żołądku z powodu tłumionej złości. Boże, jakim cudem zdołała przeżyć dzieciństwo?
Sięgnęła po piwo i łyknąwszy kilka kropli, które zostały w butelce, spojrzała znowu na mapę. W tym momencie pragnęła schwytać Chirurga bardziej niż kiedykolwiek. Skoncentrowała na nim cały gniew wiecznie ignorowanej siostry i lekceważonej dziewczyny.
Kim jesteś? Gdzie cię szukać?
Znieruchomiała na chwilę, głęboko zamyślona, po czym wzięła do ręki pudełko ze szpilkami i wybrawszy nowy kolor – czerwony – oznaczyła dwa miejsca: Commonwealth Avenue i Pilgrim Medical Center w dzielnicy South End.
Było to środowisko Catherine Cordell, zazębiające się z obszarami życia Diany Sterling i Eleny Ortiz. Cordell stanowiła wspólny mianownik. Poruszała się w świecie obu ofiar.
A życie trzeciej z nich, Niny Peyton, spoczywa teraz w jej rękach, powiedziała sobie w duchu Jane.
Nawet w poniedziałkowe popołudnie w Gramercy Pub roiło się od klienteli. Była siódma wieczorem i młodzi ludzie, którzy wyszli na miasto, żeby się zabawić, odwiedzali swój ulubiony lokal.
Rizzoli siedziała przy stoliku blisko wejścia, czując podmuch gorącego powietrza z ulicy za każdym razem, gdy drzwi otwierały się szeroko przed kolejnym sklonowanym yuppie albo biurową Barbie, chwiejącą się na dziesięciocentymetrowych obcasach. Ona sama, ubrana w zwykłą garsonkę i buty na płaskiej podeszwie, czuła się jak przyzwoitka z pensji. Zobaczyła dwie wchodzące kobiety, zwinne jak kocice, za którymi unosił się zapach perfum. Rizzoli nigdy ich nie używała. Miała jedną szminkę, ukrytą gdzieś w głębi szafki w łazience, wyschnięty tusz do rzęs i buteleczkę podkładu Dewy Satin. Kupiła te kosmetyki pięć lat temu w domu towarowym, łudząc się, że dzięki odpowiedniemu makijażowi nawet ona może wyglądać jak Elizabeth Hurley, dziewczyna z okładki. Ekspedientka ze stoiska kosmetycznego smarowała ją kremem, pudrowała, masowała i malowała, a gdy skończyła, podała jej triumfalnym gestem lusterko, pytając z uśmiechem: „I co pani sądzi o swoim nowym wizerunku?”.
Zobaczywszy się w lustrze, Rizzoli znienawidziła Elizabeth Hurley za to, że daje kobietom złudną nadzieję. Brutalna prawda była taka, że niektóre kobiety nigdy nie będą piękne i Rizzoli do nich należała.
Читать дальше