A może ma jakiegoś faceta. Czemu nie? Jego od razu zaczęła podrywać. Kobiety takie jak ona nie przywykły do tego, by radzić sobie same.
Pewnie ma kochanka w każdym porcie. Może już wzięła na cel kolejnego lekarza. Albo raczej prawnika. No tak, potrzebuje adwokata dużego kalibru, jeśli chce postawić się sędziemu Gagnonowi.
Gotów był się założyć, że szybko kogoś znajdzie. Wystarczy, że odpowiednio się ubierze, wyczuje właściwy moment, zatrzepocze rzęsami.
Szukał w sobie nienawiści, gniewu. W tej chwili wystarczyłaby nawet odraza. Ale nawet jej nie mógł w sobie znaleźć. Catherine robiła, co musiała, by przeżyć.
Nie mógł jej za to nienawidzić. Zbyt dobrze ją rozumiał.
Znów wcisnął „play”. Posłuchał trzech trzasków odkładanej słuchawki. I stwierdził, że wciąż martwi się o kobietę, o której miał zapomnieć. Tak wiele złego może zdarzyć się w nocy.
Oboje doskonale o tym wiedzieli.
Był zmęczony. Zamykały mu się oczy. Powieki były jak z ołowiu.
Gdyby w czwartek wieczorem wezwanie przyjął ktoś inny, jakiś snajper, którego ojciec nie bił swojej żony, snajper, który w dzieciństwie nie musiał na co dzień obcować z rozpaczą, czy Jimmy Gagnon by żył?
A Catherine Gagnon?
Nie dowiedzą się tego nigdy.
Bobby ukrył twarz w dłoniach. Z jego ust wydobyło się ciężkie, zmęczone westchnienie.
Ze wszystkich sił starał się nie śnić.
Pan Bosu usilnie próbował zmienić się na lepsze. No dobra, nie to, że zamierza przestać zabijać, nie przesadzajmy. Ale naprawdę próbował robić to bardziej profesjonalnie. Owszem, na pierwszej robocie trochę go poniosło. Na drugiej z kolei się pospieszył i zapomniał o liście pożegnalnym. Do trzech razy sztuka.
W tej chwili siedział pod tonącym w cieniu domem człowieka wartego pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Właściwie pan Bosu nie dostał jeszcze zielonego światła na wykonanie tego zlecenia, ale człowiek ten figurował na liście, a dobroczyńca X przystał wczoraj na nową stawkę. (Według Robinson, nie był zadowolony z nowych warunków, ale nie chciał też zostać zarżnięty we śnie. Bardzo mądrze).
Ponieważ pan Bosu nie mógł usiedzieć na miejscu, uznał, że weźmie się za tę robotę wcześniej, niż zamierzał. To się nazywa wielkoduszność. Nie dostał jeszcze złamanego szeląga, a mimo to sterczy tu, jak na sumiennego pracownika przystało. Godne pochwały.
Tym razem bez planu się nie obejdzie. Po pierwsze, dom stoi na przedmieściach, więc trzeba uważać na sąsiadów. Po drugie, jest ładny, zadbany, co oznacza, że nie będzie łatwo dostać się do środka. Po trzecie, na oknie widnieje naklejka reklamująca system alarmowy ADT. Co prawda może jest tam tylko na postrach, ale sumienny właściciel domu mógł rzeczywiście zainstalować system i co gorsza go włączyć.
Nie, do tej roboty pan Bosu potrzebuje pomocnika. Uznał, że Figlarz się nada.
Spojrzał na szczeniaka śpiącego na przednim siedzeniu skradzionego samochodu. Pan Bosu wciąż czuł się w nim niepewnie. Niepotrzebnie się narażał. Jutro z samego rana weźmie nowo zarobione pieniądze – trzydzieści za dziewczynę, pięćdziesiąt za faceta – i sprawi sobie wóz. Dobry wóz. Ale nie za dobry. W jego fachu lepiej jeździć samochodem, który nie rzuca się w oczy. Coś na pewno znajdzie.
Podrapał Figlarza za długim, aksamitnym uchem. Piesek otworzył oko, ziewnął szeroko i obnażył małe, szczenięce ząbki.
– Potrzebny mi wspólnik – powiedział pan Bosu.
Kolejne ziewnięcie.
– Mógłbyś udawać martwego? Leż tu, jakbyś spał. O, tak.
Figlarz opuścił łeb na łapy i zamknął oczy. Ładna psina, nie ma co. Pan Bosu w zamyśleniu pogłaskał go grubymi palcami, zaskakująco delikatnie.
Przyszła mu do głowy pewna myśl: udawanie nie zawsze wystarcza. Jeśli naprawdę chce być sumienny, nie powinien podejmować zbędnego ryzyka. Jeden ruch i skręci Figlarzowi kark. To byłaby szybka, bezbolesna śmierć, piesek nic by nie poczuł. A za pięćdziesiąt tysięcy dolarów można kupić mnóstwo nowych szczeniaków.
Jego dłoń znieruchomiała na karku Figlarza. Poczuł pod palcami jego sierść. Miękką. Jedwabistą. Delikatną. Każdy kiedyś musi umrzeć.
Cofnął dłoń. Wyjął nóż z pochwy przytroczonej do kostki. Jeszcze raz spojrzał na Figlarza, po czym podwinął rękaw koszuli za łokieć i przeciął żyłę na nadgarstku.
Trysnęła ciemna, czerwona krew. Nie wyglądało to imponująco, więc ciął się jeszcze raz. Tym razem krwi było więcej, spływała po ręce i plamiła podwinięty mankiet. Idealnie.
Wziął krew na palce i pomazał nią biały zad Figlarza. Powtórzył tę czynność trzy razy, aż wreszcie pies usiadł i zaczął skomleć cicho, zaniepokojony zapachem.
– Wszystko gra – uspokoił go pan Bosu. – Wykąpię cię, jak tylko wrócimy do domu. A teraz trzymaj się, mały. Zaraz zrobi się ciekawie.
Wrzucił wsteczny bieg. Cofnął się powoli z wyłączonymi światłami. Przytrzymał Figlarza. Przygotował się.
– Raz, dwa, trzy! – Włączył światła i wcisnął gaz do dechy. Samochód wpadł na krawężnik przed pogrążonym w ciemności domem. Pan Bosu wjechał na trawnik, zahamował ostro i na wszelki wypadek krzyknął jeszcze: „O w mordę!”
Złapał Figlarza i wyskoczył z samochodu, który chybotał się na chodniku, a snopy światła z reflektorów przecinały pustkę.
– O nie – jęknął głośno. – O nie, o nie, o nie.
Figlarz próbował na niego spojrzeć. Pan Bosu przytrzymał mu łeb potężną dłonią.
– Ciii -szepnął. – Jesteś ranny.
Figlarz zaskomlał.
– Już lepiej.
Pan Bosu przeszedł po trawniku i załomotał do drzwi. Oddychał ciężko, na jego czole perlił się pot. Opuścił rękaw, krew już przesiąkała przez materiał. Świetnie.
Znów zapukał, mocno, uporczywie. W końcu na ganku zapaliło się światło.
– Pomocy! – wołał pan Bosu, waląc do drzwi jeszcze mocniej. Zerknął na Figlarza. Zakrwawiona, posklejana sierść wyglądała bardzo przekonująco.
Drzwi się uchyliły. Zamknięte na łańcuch. Facet jest ostrożny, trzeba mu to przyznać.
– Proszę pana, proszę pana, przepraszam, że przeszkadzam – wyrzucił z siebie pan Bosu. – Jechałem sobie i nagle pies wyskoczył na drogę. Próbowałem go ominąć, jak słowo honoru, ale mi się nie udało. Proszę, chyba z nim źle.
Pan Bosu uniósł zakrwawione truchełko.
Reakcja człowieka wartego pięćdziesiąt tysięcy dolarów była natychmiastowa i godna podziwu. Cóż, że dla niego zgubna.
– Ojej! Szybko, niech pan wejdzie.
Łańcuch został odpięty, drzwi otworzyły się na oścież. Stanął w nich mężczyzna, nie w szlafroku, jak spodziewał się pan Bosu, tylko ubrany tak, jakby właśnie szedł do pracy.
– Właśnie mi się wydawało, że usłyszałem jakiś hałas – powiedział ze zmarszczonym czołem i sięgnął po Figlarza, pragnąc pomóc.
Pan Bosu wszedł do holu. Lekkim kopnięciem zamknął za sobą drzwi. Nie puścił Figlarza, trzymał go przy piersi. Chciał rozeznać się w terenie, zyskać na czasie.
– Jest pan weterynarzem? A może zna pan jakiegoś? – bełkotał, rozglądając się po domu. Drzwi frontowe prowadziły do salonu. Mały, ale czysty dom. Z tego, co mu powiedziano, gość jest kawalerem. Jeśli tak, to niezły z niego pedancik.
Pan Bosu przeszedł za nim na tył domu, gdzie paliło się światło. Weszli do wąskiej kuchni w stylu lat pięćdziesiątych. W małej wnęce stał okrągły stół zawalony papierami i odsunięte krzesło. Salon jest tylko na pokaz, wydedukował pan Bosu. Gospodarz mieszka tutaj.
Читать дальше