– Pracowałem do późna – stwierdził mężczyzna mimochodem. – Zdaje się, że zasnąłem.
– Czym się pan zajmuje?
– Jestem zastępcą prokuratora okręgowego. Niech pan pokaże psa, zobaczymy, co z nim.
Pan Bosu puścił wreszcie Figlarza. Teraz łatwiej mu było schylić się i sięgnąć po nóż. Kiedy się wyprostował, mężczyzna uważnie oglądał leżącego na stole psa, szukając obrażeń.
– Widzę krew – stwierdził Rick Copley. – Tyle że nie wiem, skąd się bierze.
– To może ja pomogę.
Pan Bosu był potężnie zbudowany i dobrze uzbrojony. Copley za to był szybki i zwinny.
Kiedy pan Bosu rzucił się na niego, uchylił się i puścił Figlarza. Szczeniak zeskoczył na podłogę, przemknął po linoleum i zniknął w salonie.
Nie zwrócili na niego uwagi. Copley przyjął pozycję obronną, nie tracił czasu na gadanie. Pan Bosu był zadowolony. Po takim dniu nie ma to jak dobra, zacięta walka.
Zastępca prokuratora był człowiekiem inteligentnym. A człowiek inteligentny w tej sytuacji szukałby telefonu, by wezwać pomoc. Nic więc dziwnego, że Copley rzucił się do bezprzewodowej słuchawki leżącej na stole. Pan Bosu przypadł do niego i ku swojej satysfakcji przelał pierwszą krew.
Copley odskoczył, trzymając się za rozcięte przedramię. Zaczynał się pocić.
– Czego chcesz? – spytał.
– Pokoju na świecie.
– Pieniędzy? Mam w portfelu trzysta dolarów.
– Martwy wart jesteś sto razy więcej, koleś.
– Co?! – Copley osłupiał. Pan Bosu wykorzystał tę chwilę dekoncentracji i znów się na niego rzucił. Copley obrócił się w ostatniej chwili, ale zrobił to ułamek sekundy za późno; ostrze drasnęło go w żebra.
Zastępca prokuratora pobiegł do salonu. A pan Bosu rzucił się za nim.
Dom był mały. Niewiele w nim miejsc, gdzie można by się ukryć. Copley próbował bronić się lampą, podpórką na książki i poduszką z sofy. Tańczył, obracał się, robił uniki.
Pan Bosu był o dwadzieścia kilo cięższy i miał większy zasięg ramion. Ani przez moment nie wątpił, jak ta walka się skończy. Copley rzucał w niego różnymi przedmiotami i uciekał. A on nieubłaganie podążał za nim, w głąb domu, byle dalej od frontowych drzwi, tak by uwięzić go w tych samych czterech ścianach, które miały go chronić. Dom człowieka to jego twierdza. Dom Ricka Copleya stał się jego komorą egzekucyjną.
Wreszcie pan Bosu zapędził Capleya do łazienki, pod wannę. Potem poszło już gładko.
Później, kiedy żądza krwi wreszcie przestała huczeć mu w głowie, jego oddech stał się równy i miarowy, a serce zaczęło wolniej bić, zauważył kilka rzeczy naraz. Bolała go goleń, ramię, którym uderzył o framugę drzwi, głowa, w którą Copley trafił lampą.
No i lewe przedramię, w które sam się zranił. Zdał sobie sprawę, że rana wciąż krwawi, pewnie na podłodze zostaną plamy. Zaczął ich wypatrywać, ale w tym bałaganie.,.
Dom był zdewastowany. Książki, papiery, wybebeszone poduszki i, no cóż, krew, dużo krwi, wszędzie krew. Pana Bosu i jego ofiary. Może ekipa śledcza się w tym wszystkim nie połapie. Nie znał się na tym. Medycyna sądowa nie była jego mocną stroną. Wiedział o niej tyle, co widział w telewizji.
Wrócił do kuchni i dokładnie umył ręce. Jego drogie skórzane buty lepiły się od krwi. Zdjął je, opłukał i skrzywił się, gdy zobaczył, że nic to nie dało. Do zapamiętania na przyszłość: od krwi niszczą się buty.
Zaczął szukać pralki.
Stała na niej butelka wybielacza. Doskonale. Zaniósł ją do kuchni i połowę zawartości wlał do zlewu. Widział w jednym serialu, jak cwanemu technikowi udało się wydobyć krew z rur odpływowych.
Pan Bosu był notowanym przestępcą seksualnym. To znaczyło, że jego odciski palców, krew i DNA są w aktach. Musiał być bardzo ostrożny.
Resztę wybielacza wylał na ścierkę do naczyń, po czym zaczął wycierać biegnącą przez cały dom smugę krwi. Całej nie dało się zetrzeć, więc rozmazał ją tylko, tak by nie było widać śladów butów i, tu i ówdzie, łap. Powinien był zabrać ze szpitala więcej fartuchów. Przydałyby się.
Łazienkę zostawił na koniec. Był tam cholerny burdel. Wrzucił ręczniki do wanny, na ciało Copleya.
Wpół do piątej rano. Był zmęczony. I, nawiasem mówiąc, głodny.
Poszedł poszukać Figlarza, znalazł go skulonego pod łóżkiem.
– Już dobrze – przemówił do drżącego psa. – Już po wszystkim.
Wyciągnął rękę. Szczeniak posłusznie podczołgał się do niego i zaczął wąchać koniuszki jego palców. Pan Bosu wziął go na ręce i pogłaskał po łbie. Figlarz nasikał na dywan. No cóż. Nic na to nie poradzi. Poza tym nie widział żadnego serialu, w którym ekipa śledcza zajmowałaby się identyfikowaniem psich szczyn.
– Grzeczny z ciebie chłopiec – mruknął pan Bosu do zakrwawionego psa. – Jutro na kolację dostaniesz stek!
Właśnie szykował się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Zatrzymał się, ciekaw, kto dzwoni o tej porze. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, słuchał jak zahipnotyzowany.
– Copley, tu D.D. Właśnie skończyliśmy oględziny rezydencji Gagnonów… Dziwne, że cię tam nie było. Sprawy się trochę skomplikowały. – Głębokie westchnienie. – Chciałabym porozmawiać z tobą o Dodge’u. Niepokoją mnie jego kontakty z Catherine Gagnon. Możliwe… możliwe, że miałeś rację. Zadzwoń, jak będziesz mógł. Przez następnych kilka godzin będę się zajmowała papierkami.
Połączenie zostało przerwane. Pan Bosu poszedł do kuchni i wbił wzrok w światełko migoczące na automatycznej sekretarce. Potem jego oczy spoczęły na stercie papierów. Zerknął na skrócony raport, listę nazwisk i dopiero teraz zrozumiał. Co właśnie zrobił i dlaczego.
A zaraz potem przyszła mu do głowy następna myśl…
– Figlarz – szepnął. – Chyba wiem, jak uszczęśliwić dobroczyńcę X. Genialny pan Bosu wziął się do pracy.
W poniedziałek rano Bobby’ego wyrwało ze snu światło, nieustępliwie wdzierające się pod jego powieki. Bolało go ramię. Nad ranem, nie pamiętał nawet kiedy, przeniósł się od stołu w kuchni na sfatygowaną kanapę. Teraz leżał na brzuchu na pachnących stęchlizną poduszkach, z prawą ręką dyndającą nad podłogą i sprężynami wpijającymi się w różne części ciała.
Usiadł powoli, tłumiąc jęk. Jezu, za stary jest na takie wygłupy.
Wstał, wyciągnął ręce nad głową i skrzywił się, czując ciarki na całym ciele. Jasne światło dnia wlewało się przez wysokie okna w kuchni. Chwiejnym krokiem wszedł do salonu i rozejrzał się za zegarem.
Dziesiąta rano. Cholera! Siedem godzin snu. Wyspał się pierwszy raz od wielu dni. I głupio zrobił, zważywszy na to, że ma czas do piątej. Musi coś zjeść, wziąć prysznic, ogolić się. Musi się ruszyć, musi… coś zrobić.
Poszedł do łazienki i poniewczasie przypomniał sobie o wiadomościach nagranych na automatycznej sekretarce. Powinien skontaktować się z porucznikiem. A przynajmniej zadzwonić do ojca.
A te głuche telefony?
Pierwszą część nocy spędził z trupem, drugą z psychologiem. Dziwne, ani jedno, ani drugie doświadczenie nie rozjaśniło mu w głowie. Skoro zginęła Prudence, to Catherine też jest w niebezpieczeństwie, chociaż doktor Lane sugerowała, że właśnie Catherine Gagnon jest najgroźniejsza.
A Bobby? Słowo honoru, wierzył jej, kiedy mówiła, że nie robi Nathanowi krzywdy. Wierzył jej. I to bał się o nią.
Na siedem godzin przed upływem danego mu terminu wszedł pod prysznic. Włożył głowę pod gorący strumień. Musi myśleć trzeźwo. Być czujny. Potrzebuje siły.
Читать дальше