Bobby wstał z sofy.
– Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
– Daję panu czas do jutra. Jedno pańskie słowo wystarczy, by sprawa została wycofana z sądu, a Harris zapomniał o swoim małym projekcie badawczym. Ale o piątej po południu przestanę być wspaniałomyślny.
Bobby ruszył do drzwi. Kiedy położył rękę na mosiężnej gałce, usłyszał głos Maryanne:
– Był dobrym chłopcem.
Bobby odetchnął głęboko. Był wściekły, tak wściekły, że krew wrzała mu w żyłach. Mimo to odwrócił się. Spytał tak łagodnym tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć:
– Słucham?
– Mówię o moim synu. Czasem lubił poszaleć. Ale był dobrym człowiekiem. Kiedy miał siedem lat, u jednego z jego kolegów wykryto białaczkę. Tego roku na urodziny Jimmy urządził wielkie przyjęcie, ale poprosiłby zamiast przynosić prezenty, goście dokonali wpłat na Stowarzyszenie Walki z Rakiem. A na studiach był wolontariuszem w telefonie zaufania.
– Przykro mi z powodu państwa straty.
– Co rok na Dzień Matki dawał mi jedną czerwoną różę. Nie taką z cieplarni, ale prawdziwą, pachnącą jak ogrody w latach mojej młodości. Jimmy wiedział, jak kocham ten zapach. Rozumiał, że nawet teraz czasem tęsknię za Atlantą. – Maryanne spojrzała na niego oczami pełnymi bezgranicznego bólu. – Co ja zrobię w Dzień Matki? – szepnęła. – Niech pan powie, kto przyniesie mi różę?
Bobby nie był w stanie jej pomóc. Ledwie wyszedł, nie wytrzymała i rozszlochała się na dobre. Przez zamykające się drzwi Bobby zobaczył, że James obejmuje ją, i usłyszał, jak mówi:
– Ciii… Wszystko będzie dobrze, Maryanne. Już niedługo Nathan będzie z nami. Pomyśl o Nathanie. Ciii…
Kiedy Catherine się obudziła, Prudence już nie było. Niedziele miała wolne i na ogół starała się je w pełni wykorzystać. Catherine uznała, że to nawet lepiej. Świeciło słońce, niebo było niemal nieznośnie niebieskie, takie w zimne listopadowe dni można zobaczyć tylko nad Nową Anglią. Mimo to Catherine zapaliła wszystkie światła. Pomyślała, że chyba lekko jej odbija.
Czy w ogóle spała tej nocy? Nie była pewna. Coś jej się śniło, więc spać musiała. Widziała Nathana w dniu jego narodzin. Parła przez trzy godziny. „Już prawie, już prawie”, powtarzał lekarz. Przestała krzyczeć przed dwoma godzinami i teraz tylko dyszała ciężko, jak cierpiące zwierzę. Lekarze kłamali, Jimmy kłamał. Umierała, a dziecko rozrywało ją na pół. Następny skurcz. „Przyj!”, krzyknął lekarz. „Przyj”, krzyknął Jimmy. Zagryzła wargę i jeszcze ten jeden raz zaczęła przeć.
Dziecko wyskoczyło z niej tak nagle, że lekarz nie zdążył go złapać, i wylądowało na przykrytej prześcieradłami podłodze. Ucieszył się lekarz. Ucieszył się Jimmy. Ona tylko stęknęła. Potem położyli małego Nathana na jej piersi. Był siny, drobny, cały w śluzie.
Nie wiedziała, co myśleć. Nie wiedziała, co czuć. Nagle jednak Nathan poruszył się, jego malutkie wargi zaczęły szukać jej piersi, a ona rozbeczała się jak idiotka. Z jej oczu pociekły łzy wielkie jak groch, jedyne szczere łzy w jej życiu. Płakała z powodu Nathana, tej pięknej istotki, która zrodziła się z jej jałowej duszy. Płakała, bo nie wierzyła, że kiedyś spotka ją taki cud. I płakała, bo mąż trzymał ją w ramionach, dziecko szukało jej piersi i przez ułamek sekundy czuła, że nie jest sama.
Śniła o matce. Widziała ją, stojącą w drzwiach sypialni. Ona sama leżała w łóżku z szeroko otwartymi oczami. Nie wolno jej było spać, bo gdyby zasnęła, nadciągnęłaby ciemność, a z nią on. Przyciągnąłby jej głowę do swojego krocza. Ten zapach, ten zapach, ten zapach. Wygiąłby jej drobne ciałko do tyłu i stękając, wdarł się w nią jak wielbłąd próbujący przejść przez ucho igielne. Ten ból, ten ból, ten ból. Albo byłoby jeszcze gorzej. Jak wiele dni i tygodni później, kiedy nawet nie musiał jej do niczego zmuszać. Kiedy robiła, co chciał, bo opór był daremny, bo upokorzenia przestały się liczyć, bo dziewczynki, która została wrzucona do tej jamy, już nie było. Zostało tylko ciało, wyschnięta skorupa, która robiła, czego od niej oczekiwano, i była wdzięczna, że on w ogóle wracał.
Bo pewnego dnia nie wróci. Zdążyła to już zrozumieć. Pewnego dnia zmęczy się nią i odejdzie, a ona umrze tu, sama w ciemnościach.
W domu było za mało świateł. O trzeciej, czwartej, a może piątej nad ranem zebrała wszystkie świece. Latarki też się przydały. I światełko w piekarniku. I to w drzwiach lodówki. Lampy nad kuchnią. I te w szafce. Płomienie w dwóch kominkach na gaz. Potrzebowała światła, musiała mieć światło.
Śniła o Jimmym. O uśmiechniętym, szczęśliwym Jimmym. „Hej, co mam zrobić, żebyś mnie wyperfumowała?” O wściekłym, pijanym, zimnym Jimmym. „Jesteś pewien, że nic nie dostanie? Nie chcę, by dostała złamanego szeląga”.
Tak długo śniła o Jimmym, że o szóstej rano wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki zwymiotować.
A kuku, szeptał głos w głębi jej duszy. A kuku.
O Boże, proszę, niech Jimmy wreszcie umrze.
Teraz była już prawie dziewiąta. Zaczęły się godziny wizyt w szpitalu. Dzwoniła tam już cztery razy. Nathan się obudził. Może się z nim zobaczyć.
Srać na to. Nie ufa szpitalowi. Nie jest tam dość bezpiecznie. Przywiezie syna do domu.
Wzięła płaszcz i klucze. Ostatni obchód domu. Aha, zapomniała o świecach. Przeszła przez wszystkie pokoje i zdmuchnęła płomyki, jeden po drugim, aż od dmuchania zakręciło jej się w głowie. Schodząc na dół, przypomniała sobie o paralizatorze. Trzymała go w sejfie. Poszła na górę do sypialni, by uzbroić się do walki z bezimiennym wrogiem.
Kto mógł napisać „a kuku” na jej wstecznym lusterku? Kto mógł zrobić coś takiego?
Wolała za dużo o tym nie myśleć. Gdzieś tam były odpowiedzi i większość z nich ją przerażała.
Sejf był szeroko otwarty, tak jak zostawili go policjanci. Zajrzała do środka. Tazer zniknął. Pieprzone szczury. Pewnie włączyli go do dowodów. Jakby tazer mógł ochronić ją przed pistoletem Jimmy’ego.
Wróciła na dół, gniew dodawał jej sił i pchał ją do drzwi. Do szpitala, do Nathana. Położyła dłoń na klamce, kiedy rozległo się pukanie. Odskoczyła w tył z ręką na piersi, jak uderzona obuchem. I znów usłyszała pukanie.
Bardzo powoli przyłożyła oko do judasza.
Troje ludzi. Policja.
Poczuła ucisk w dołku. Nie, pomyślała rozpaczliwie. Nie teraz. Nathan jest sam. Czy nie wiedzą, że w każdej chwili może nadjechać mężczyzna w niebieskim chevy?
O Boże, stało się. Zaczyna tracić rozum.
Znów zapukali. Bardzo powoli otworzyła drzwi.
– Catherine Gagnon? – spytał mężczyzna stojący na przodzie. Miał spłaszczony nos, jakby dostał w twarz o jeden raz za dużo. To zupełnie nie pasowało do jego stosunkowo eleganckiego szarego garnituru.
– Kim pan jest?
– Rick Copley, zastępca prokuratora hrabstwa Suffolk. A to detektyw D.D. Warren z policji bostońskiej – wskazał piękną, okropnie ubraną blondynkę – i śledczy Rob Casella z prokuratury okręgowej. – Tu wskazał wyjątkowo posępnego mężczyznę w ciemnym garniturze nadającym się tylko na pogrzeby. – Mamy kilka pytań. Możemy wejść?
– Właśnie szłam do syna – powiedziała.
– Postaramy się nie zabrać za dużo czasu. – Zastępca prokuratora okręgowego już wpychał się do środka. Dała za wygraną. Lepiej załatwić to teraz, zanim wrócą Nathan i Prudence.
Blondynka rozglądała się po holu z wyraźnym niesmakiem. Śledczy już zaczął robić notatki.
Читать дальше