– Nie przejmuj się, zatrute powietrze na pewno ci nie zaszkodzi – mruknął. – Jesteś w końcu wiedźmą.
I bez względu na to, jak zatrute było powietrze, sen był bardzo słodki. Bardzo wyrazisty. Brzęczenie tych identyfikatorów…
– Kurwa – szepnął i wsunął rękę do kieszeni. Przeraziła go myśl, że zgubił kluczyk do vespy w trakcie przeciskania się przez otwór i będzie musiał teraz przesiewać całe gówno w niewyraźnym świetle padającym przez szparę i otwór toalety. Jednak klucz nadal tkwił w jego kieszeni. Podobnie jak pieniądze, jednak pieniądze nie miały tu dla niego na dole żadnej wartości, podobnie zresztą jak spinacz. Był złoty i drogocenny, ale zbyt gruby, by się do czegoś przydać. Tak samo jak klucz do vespy. Do kółka doczepione było jednak coś jeszcze. Coś, co sprawiało mu jednocześnie ból i satysfakcję, za każdym razem kiedy na to spojrzał albo usłyszał, jak brzęczy. Identyfikator Betsy.
Nosiła dwa, lecz ten właśnie zsunął jej z obroży, nim po raz ostatni uścisnął ją na pożegnanie i oddał ciało weterynarzowi. Tamten drugi, wymagany przez władze, potwierdzał, że miała wszystkie szczepienia. Ten był bardziej osobisty i miał prostokątny kształt niczym identyfikator żołnierza. Wyryto na nim napis:
BETSY
JEŚLI SIĘ ZGUBI
PROSZĘ DZWONIĆ 941-555-1954
CURTIS JOHNSON
GULF BOULEVARD 19
TURTLE ISLAND, FLORYDA 34274
Identyfikator to nie śrubokręt, ale był cienki i zrobiony z nierdzewnej stali i Curtis wierzył, że może spełnić swoje zadanie. Zmówił kolejną modlitwę – nie wiedział, czy to prawda, że w okopach nie ma ateistów, lecz najwyraźniej nie było ich w szambie – po czym wsunął identyfikator Betsy w nacięcie śruby po prawej stronie szpary. Tej, która była trochę obluzowana.
Spodziewał się oporu, jednak śruba prawie od razu się obróciła. Zaskoczyło go to tak bardzo, że upuścił całe kółko z kluczykiem i musiał go po omacku szukać. Kiedy je znalazł, wsunął ponownie prostokąt w nacięcie i wykonał dwa obroty. Później mógł już odkręcić ją ręką. Zrobił to z szerokim uśmiechem niedowierzania na ustach.
Zanim zabrał się do śruby po lewej stronie szpary – która była teraz o dwa cale dłuższa – wytarł do czysta metalowy identyfikator połą koszuli (na tyle, na ile to było możliwe; koszula była tak samo brudna jak on i kleiła mu się do skóry) i delikatnie go pocałował.
– Jeśli to się uda, oprawię cię w ramki – powiedział. – Proszę, niech to się uda, dobrze? – dodał po chwili.
Wsunął skraj identyfikatora w nacięcie śruby i przekręcił. Ta była mocniej dokręcona niż pierwsza… ale nie aż tak mocno. I kiedy już zaczęła się obracać, szybko wyszła.
– Jezu – szepnął Curtis. Znowu płakał; zmienił się po prostu w cieknący kran. – Czyżbym miał się jednak stąd wydostać, Bets? Naprawdę?
Wrócił na prawą stronę i zaczął odkręcać następną śrubę. Robił to na przemian, najpierw lewą potem prawą, odpoczywając, kiedy zmęczyła mu się dłoń, zaciskając ją i rozprostowując, aż minął skurcz. Przeżył tutaj dwadzieścia cztery godziny i nie zamierzał się teraz spieszyć. Nie chciał zwłaszcza ponownie upuścić kółka z kluczem. Przypuszczał, że zdoła je znaleźć, obszar był nieduży, lecz mimo to nie chciał ryzykować.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
I powoli, w miarę jak mijał ranek i zbiornik na odchody się nagrzewał, przez co smród stawał się coraz gęstszy i ohydnie intensywny, wydłużała się szpara w jego dnie. Curtis odkręcał śruby, przybliżając moment, w którym będzie mógł wyjść, ale nie zamierzał się spieszyć. To, żeby się nie spieszyć i nie stawać dęba niczym spłoszony koń, było ważne. Ponieważ mógł coś spieprzyć, to prawda, lecz również dlatego, że ucierpiała jego duma i godność własna – to, co sprawiało, że był tym, kim był.
Niezależnie od kwestii godności własnej diabeł się cieszy, jak się człowiek spieszy.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
* * *
Krótko przed południem pęknięcie w oblepionym brudem zbiorniku przenośnej toalety otworzyło się, zamknęło, a potem ponownie otworzyło i zamknęło. Przez chwilę nic się nie działo. Następnie rozwarło się na całej długości czterech stóp i pojawił się w nim czubek głowy Curtisa Johnsona. Głowa cofnęła się i przy akompaniamencie trzasków i stuków Curtis zabrał się z powrotem do pracy, odkręcając kolejne śruby: trzy po lewej i trzy po prawej stronie.
Po pewnym czasie pęknięcie znowu się rozwarło i ukazały się w nim zmierzwione, umazane na brązowo włosy. Głowa zaczęła się powoli przeciskać przez otwór. Jedno ucho otarło się do krwi o krawędź, policzki i usta rozpłaszczyły się, jakby ściągane w dół przez jakąś straszliwą siłę grawitacji. Curtis wrzasnął i odepchnął się stopami, bojąc się, że dopiero teraz utknie w połowie na zewnątrz i w połowie wewnątrz zbiornika na odchody. Jednak mimo ogarniającej go paniki nie mógł nie poczuć, jak słodkie jest powietrze: gorące i wilgotne, najlepsze, jakim kiedykolwiek oddychał.
Kiedy wydostał ze środka ramiona, na chwilę przerwał i ciężko dysząc, popatrzył na zgniecioną puszkę po piwie leżącą nie dalej niż dziesięć stóp od jego spoconej, zakrwawionej głowy. Jej widok wydawał mu się cudem. A potem odepchnął się znowu nogami, wykrzywiając usta i napinając ścięgna na szyi. Zadzior na krawędzi rozerwał mu z głośnym trzaskiem koszulę na plecach. Prawie tego nie zauważył. Tuż przed nim rosła mała, niespełna czterostopowa karłowata sosenka. Nachylił się i złapał najpierw jedną, a potem drugą ręką jej cienki, lepki od żywicy pień. Przez chwilę odpoczywał, świadom, że ma podrapane i krwawiące łopatki, a potem po raz ostatni odepchnął się stopami, ciągnąc jednocześnie za pień.
Przez chwilę myślał, że wyrwie sosnę z korzeniami, ale do tego nie doszło. Poczuł rozrywający ból w pośladkach, gdy szczelina, przez którą się przeciskał, ściągnęła mu spodnie aż do tenisówek. Żeby wydostać się w całości, musiał się bez przerwy podciągać i wić, i w trakcie tych czynności zgubił buty. A kiedy zbiornik wypuścił w końcu jego lewą stopę, nie chciało mu się wierzyć, że jest naprawdę wolny.
Nagi z wyjątkiem bokserek (przekrzywionych, z zerwaną gumką i podartym siedzeniem, które odsłaniało krwawiące pośladki) i jednej białej skarpetki przewrócił się na plecy i popatrzył szeroko otwartymi oczami w niebo. I zaczął krzyczeć. Dopiero kiedy prawie całkiem ochrypł, zdał sobie sprawę, że powtarza bez przerwy tylko jedno słowo: Żyję! Żyję! Żyję! Żyję!
* * *
Dwadzieścia minut później wstał i pokuśtykał do stojącego na betonowych bloczkach nieczynnego biura budowy, w którego cieniu stała kałuża po wczorajszym deszczu. Drzwi były zamknięte, ale przy stopniach z surowych desek leżało trochę więcej bloczków. Jeden z nich pękł na dwie części. Curtis podniósł mniejszy kawałek i walił nim w zamek drzwi tak długo, aż się otworzyły i w nozdrza uderzyło go stęchłe, gorące powietrze.
Przed wejściem do środka odwrócił się i przez chwilę patrzył na toalety po drugiej stronie drogi. Jasny błękit nieba odbijał się w kałużach niczym w okruchach brudnego zwierciadła. Pięć przenośnych toalet, trzy stojące, dwie leżące w rowie. O mało nie zginął w tej po lewej stronie. I chociaż stał tam tylko w podartych bokserkach i jednej skarpetce, umazany gównem i krwawiący chyba w stu miejscach, ta historia już teraz wydawała się czymś nierealnym. Złym snem.
Читать дальше