Weź się w garść. Po prostu weź się w garść, albo wszystko na nic.
Oparł się plecami o oblepioną kałem ścianę zbiornika i zaczął łapać powietrze ustami, lecz to też niewiele pomogło. Tuż nad nim była owalna perła światła. Otwór toalety, przez który ogarnięty szaleństwem, się przeczołgał. Znowu targnęły nim torsje. Przypominały odgłosy, jakie wydaje w upalny dzień zły pies, próbujący szczekać i dławiony przez zbyt ciasną obrożę.
Co będzie, jeśli nie zdołam się opanować? Jeśli nie zdołam powstrzymać torsji? Dostanę ataku.
Był zbyt przerażony i oszołomiony, żeby myśleć, więc ciało pomyślało za niego. Obrócił się na kolanach, co nie okazało się takie łatwe – boczna ściana zbiornika, stanowiąca wcześniej jego dno, była śliska – lecz jednak możliwe. Przystawił usta do szpary w dnie i zaczął przez nią oddychać. Robiąc to, przypomniał sobie historię, którą usłyszał lub przeczytał w podstawówce, o Indianach, którzy chowali się przed swoimi wrogami, kładąc na dnie płytkiego stawu. Leżeli tam i oddychali przez słomki. Można to zrobić. Można to zrobić, jeśli zachowa się spokój.
Zamknął oczy. Powietrze, którym oddychał przez szparę, było niebiańsko słodkie. Jego walące wściekle serce zaczęło się powoli uspokajać.
Możesz wrócić. Jeśli udało ci się przecisnąć w jedną stronę, uda ci się i w drugą. A przejście z powrotem będzie łatwiejsze, ponieważ jesteś teraz…
– Jestem teraz śliski – powiedział i zaśmiał się spazmatycznie… ale jego odbijający się głuchym echem w ciasnej przestrzeni śmiech ponownie napełnił go przerażeniem.
Kiedy poczuł, że w jakimś stopniu panuje nad sobą, otworzył oczy, które zdążyły przywyknąć do mroku. Zobaczył swoje oblepione ekstrementami ramiona i zwisającą z prawej ręki wstęgę papieru toaletowego – ściągnął ją. Przypuszczał, że przyzwyczaił się do takich rzeczy. Przypuszczał, że ludzie potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego, jeśli muszą. Nie była to szczególnie krzepiąca myśl.
Przyjrzał się szczelinie. Przyglądał się jej przez dłuższy czas, próbując zrozumieć to, co widzi. Przypominała rozdarcie wzdłuż szwu źle uszytego ubrania. Ponieważ było to coś w rodzaju szwu. Zbiornik był plastikowy, ale nie składał się z jednej części; składał się z dwóch. Łączył je rząd śrub, które połyskiwały w ciemności. Połyskiwały, ponieważ były białe. Curtis próbował sobie przypomnieć, czy widział już kiedyś białe śruby. Nie przypominał sobie. W najniższym punkcie zbiornika kilka z nich odpadło, tworząc tę szczelinę. Odchody i zanieczyszczona woda musiały już od pewnego czasu przedostawać się przez nią do gruntu.
Gdyby wiedziała o tym inspekcja sanitarna, oni też dobraliby się do skóry Skurwysynowi, pomyślał Curtis. Dotknął jednej ze śrub nadal łączących dwie części zbiornika, pierwszej na lewo od szpary. Nie miał całkowitej pewności, ale wydawało mu się, że jest z twardego plastiku, nie z metalu. Prawdopodobnie z tego samego rodzaju plastiku co zawiasy deski klozetowej.
No tak. Wyrób składający się z dwóch części. Zbiorniki składane na jakiejś linii montażowej w Defiance w Missouri, w Magic City w Idaho albo – kto wie? – w What Cheer w Iowa. Zszyte twardymi plastikowymi śrubami łączenie, które biegło przez dno i boczne ściany niczym szeroki uśmiech. Śruby dokręcone jakimś specjalnym fajkowym śrubokrętem, zapewne pneumatycznym, podobnym do gadżetu, którym odkręcają śruby kół w warsztatach wulkanizacyjnych. A dlaczego główki umieszczone były w środku? To akurat było proste. Żeby jakiś żartowniś nie przyszedł ze swoim śrubokrętem i nie otworzył zbiornika od zewnątrz.
Śruby rozmieszczone były mniej więcej co dwa cale, a szpara miała około sześciu cali długości, co oznaczało, że pękły trzy śruby. Wada materiału czy wadliwy projekt? Gówno go to obchodziło.
– Trafnie to ująłeś – mruknął i znowu się roześmiał.
Śruby bezpośrednio po lewej i prawej stronie szpary lekko wystawały, ale nie mógł ich odkręcić ani oderwać tak, jak to zrobił z deską klozetową. Nie miał ich jak chwycić. Ta po prawej stronie była nieco obluzowana i przypuszczał, że gdyby nad nią popracował, udałoby mu się ją poruszyć i odkręcić. Zajęłoby to długie godziny i pokrwawiłby sobie przy tym pewnie palce, lecz było to chyba możliwe. Co by osiągnął? Kolejne dwa cale szpary do oddychania. Nic więcej.
Śruby położone dalej były solidne i mocno dokręcone.
Curtis nie mógł już dłużej klęczeć; bolały go mięśnie ud. Usiadł, opierając się o zakrzywiony bok zbiornika, z przedramionami na kolanach i zwisającymi brudnymi dłońmi. Spojrzał na coraz jaśniejszy owal otworu toalety. Przypuszczał, że to był teraz świat jego gry, świat, który bardzo się skurczył. Pachniało tam jednak lepiej i przypuszczał, że kiedy odzyska siłę w nogach, przeciśnie się z powrotem przez dziurę. Nie zamierzał tu zostać i siedzieć w gównie, jeśli nic przez to nie zyska. A tak to właśnie wyglądało.
Ośmielony bezruchem Curtisa olbrzymi karaluch wspiął się po brudnej nogawce jego spodni. Kiedy machnął ręką, owad zniknął.
– Masz rację – mruknął. – Uciekaj. Dlaczego nie przeciśniesz się przez szparę? Chybabyś się zmieścił. – Odgarnął włosy z oczu, wiedząc, że pobrudzi sobie czoło, ale nie dbając o to. – Nie, tobie się tutaj podoba. Myślisz pewnie, że umarłeś i poszedłeś do karaluszego nieba.
Posiedzi tu trochę, pozwoli odpocząć obolałym nogom, a potem opuści Krainę Czarów i wczołga się z powrotem do świata swojej gry, który miał wielkość budki telefonicznej. Jeszcze tylko trochę; nie będzie tu siedział ani chwili dłużej niż to konieczne.
Curtis zamknął oczy i próbował się skoncentrować.
Zobaczył liczby przebiegające po ekranie komputera. W Nowym Jorku nie otworzyli jeszcze giełdy, więc te liczby musiały pochodzić z zagranicy. Prawdopodobnie z Japonii. Większość była zielona. To dobrze.
– Metale i przemysł – powiedział. – Takeda Pharmaceuticals… to sygnał, żeby kupować. Każdy to widzi…
Zwinięty przy ścianie niemal w pozycji płodowej, z wymizerowaną twarzą pomalowaną na brązowe wojenne barwy, tyłkiem zanurzonym niemal po biodra w łajnie i zwisającymi z podkurczonych kolan, oblepionymi brudem dłońmi, Curtis zasnął. I przyśnił mu się sen.
Betsy żyła i Curtis był z nią w salonie. Leżała w swoim ulubionym miejscu między stolikiem do kawy a telewizorem, pochrapując i mając pod ręką – a raczej pod łapą – swoją najnowszą, mocno nadgryzioną piłeczkę tenisową.
– Bets! – powiedział. – Obudź się i przynieś panu dynks dla idiotów!
Suka dźwignęła się z trudem na nogi – to oczywiste, że z trudem, była przecież stara – i kiedy to robiła, zabrzęczały identyfikatory przy jej obroży.
Zabrzęczały identyfikatory.
Identyfikatory.
* * *
Curtis się obudził. Przechylony na lewą stronę, opierał się plecami o śliskie dno zbiornika na odchody i wyciągał rękę, żeby wziąć telewizyjnego pilota albo pogłaskać nieżyjącą sukę.
Położył z powrotem rękę na kolanie. Nie zdziwiło go, że płacze. To zaczęło się pewnie, zanim jeszcze przyśnił mu się sen. Betsy nie żyła, a on siedział w gównie. Jeśli to nie był powód do płaczu, to nie wiedział, co mogłoby nim być.
Spojrzał ponownie na owal światła przed sobą i zobaczył, że jest o wiele jaśniejszy. Nie mógł uwierzyć, że zdołał zasnąć na dłużej niż chwilę, ale chyba tak było. Spał co najmniej godzinę. Bóg wie, jak długo już wdychał zatrute powietrze, lecz…
Читать дальше