Może zajrzy tu ktoś z wydziału architektury i planowania hrabstwa Charlotte. Albo ekipa łowców głów z urzędu skarbowego.
Miła perspektywa, lecz coś mówiło mu, że to się nie zdarzy. Skurwysyn na pewno wziął te możliwości pod uwagę. Oczywiście jakiś urzędnik lub nawet kilku urzędników mogło złożyć tu niezapowiedzianą wizytę, ale liczenie na to było podobną głupotą jak łudzenie się, że Skurwysynowi zmięknie serce. A pani Wilson na pewno uzna, że pojechał na popołudniowy seans do kina w Sarasocie, jak to często czynił.
Postukał w ściany, najpierw po lewej, potem po prawej stronie. I tu, i tam wyczuł twardy metal pod cienkim, giętkim plastikiem. Blacha. Przyklęknął na jedno kolano i tym razem uderzył się w głowę, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. To, co zobaczył, nie było krzepiące: płaskie końcówki śrub, które łączyły ścianki. Ich główki były na zewnątrz. To nie był wychodek; to była trumna.
Na myśl o tym ulotniła się gdzieś jego jasność umysłu i jej miejsce zajęła panika. Curtis zaczął walić w ściany toalety, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono. Miotał się na wszystkie strony niczym urządzające awanturę dziecko, próbując rozkołysać kabinę tak, żeby się obróciła i drzwi znalazły się z boku, ale pieprzony sracz nawet nie drgnął. Pieprzony sracz był ciężki. Zawdzięczał swój ciężar blasze, którą go obito.
Ciężki jak trumna! – wrzeszczał jego umysł. W ataku paniki nie myślał o niczym innym. Ciężki jak trumna! Jak trumna! Trumna!
Nie wiedział, jak długo to trwało, lecz w pewnym momencie próbował wstać, jakby był Supermanem i mógł rozbić zwróconą teraz ku niebu ścianę. Uderzył się znowu w głowę, tym razem o wiele mocniej, i upadł na brzuch. Jego dłoń trafiła w jakąś rozmazującą się breję i wytarł ją o siedzenie dżinsów. Zrobił to, nie patrząc. Miał mocno zaciśnięte oczy. Z ich kącików płynęły łzy. W ciemności pod powiekami zbliżały się i eksplodowały gwiazdy. Nie krwawił – przypuszczał, że to dobrze, że to kolejna cholerna łaska losu, którą powinien policzyć – ale o mało nie stracił przytomności.
– Uspokój się – powiedział sobie i znowu uklęknął. Ze zwieszoną głową, opadającymi na czoło włosami i zamkniętymi oczyma wyglądał jak ktoś, kto się modli, i przypuszczał, że właśnie to robi. Mucha musnęła jego kark.
– Ataki szału nic ci nie pomogą. Skurwysyn byłby zachwycony, gdyby słyszał, jak się drzesz i ciskasz, więc uspokój się, nie dawaj mu satysfakcji, po prostu się, kurwa, uspokój i zastanów nad sytuacją.
Nad czym tu było się zastanawiać? Wpadł w pułapkę.
Curtis usiadł na drzwiach i schował twarz w dłonie.
* * *
Czas mijał i świat funkcjonował dalej.
Świat zajmował się swoimi sprawami.
Drogą numer 17 przejechało kilka pojazdów – w większości konie robocze: pick-upy z farm zmierzające na targ w Sarasocie albo do sklepów ze zdrową żywnością w Nokomis, jeden czy dwa traktory, kombi listonosza z żółtym światłem na dachu. Żaden z nich nie skręcił do Durkin Grove Village.
Pani Wilson przyjechała do domu Curtisa, otworzyła drzwi własnym kluczem, przeczytała list, który pan Johnson zostawił jej na kuchennym stole, i zaczęła odkurzać. Następnie wyprasowała mu ubrania, oglądając popołudniowy serial. Przygotowała i wsadziła do lodówki zapiekankę z makaronem, napisała, jak ją upiec – temperatura 200 stopni, 45 minut – i zostawiła instrukcje na stole, na którym leżał wcześniej list Curtisa. Kiedy nad Zatoką Meksykańską zaczęło grzmieć, wyszła wcześniej. Często to robiła, kiedy padało. Nikt nie potrafił tutaj jeździć podczas deszczu; każdy szkwał traktowali tak, jak w Vermont traktuje się huragan.
W Miami przydzielony do sprawy Grunwalda inspektor urzędu skarbowego zjadł bagietkę z serem, szynką i musztardą. Zamiast garnituru miał na sobie hawajską koszulę z namalowanymi papugami. Siedział pod parasolem w ogródku restauracji. W Miami nie padało. Był na urlopie. Wiedział, że sprawa Grunwalda nie ucieknie; zajmie się nią, kiedy wróci. Żarna fiskusa obracają się powoli, ale nader dokładnie.
Grunwald relaksował się, drzemiąc w wannie na patiu do chwili, gdy zbudziły go odgłosy zbliżającej się burzy. Wówczas wylazł z wanny i wszedł do domu. Kiedy zamykał przesuwane szklane drzwi pomiędzy patiem i salonem, zaczęło padać. Grunwald się uśmiechnął.
– To cię ochłodzi, sąsiedzie – mruknął.
Wrony ponownie zajęły stanowiska na rusztowaniu otaczającym z trzech stron niewykończony bank, ale kiedy piorun zagrzmiał prawie dokładnie nad nimi i zaczął padać deszcz, wzbiły się w powietrze i poszukały schronienia w lasach, krakaniem dając wyraz swemu niezadowoleniu.
Siedzącemu w przenośnej toalecie Curtisowi wydawało się, że tkwi tu zamknięty co najmniej od trzech lat. Słuchał deszczu padającego na dach jego więzienia, który był tylną ścianką, zanim Skurwysyn przewrócił kabinę. Deszcz najpierw siąpił, potem bębnił, w końcu zaczął walić. W szczytowym momencie burzy Curtis miał wrażenie, że jest w budce telefonicznej podłączonej do głośników stereo. Nad jego głową eksplodował piorun. Wyobrażał sobie przez chwilę, że trafia go błyskawica i piecze się niczym kapłon w mikrofalówce. Zorientował się, że ta wizja wcale go nie niepokoi. To stałoby się szybko. To, co działo się teraz, było wolne.
Poziom wody znowu zaczął się podnosić, ale niezbyt prędko. Teraz, gdy Curtis przekonał się, że nie utonie jak szczur, który wpadł do miski klozetowej, właściwie się z tego ucieszył. To była przynajmniej woda, a jemu bardzo chciało się pić. Nachylił się do jednego z otworów w stalowym poszyciu i zaczął ją chłeptać niczym koń z koryta. Były w niej ziarnka piasku, ale pił, aż napełnił brzuch, stale przypominając sobie, że to woda, naprawdę woda.
– Jest w niej być może jakiś procent sików, ale z pewnością niski – powiedział i zaczął się śmiać. Śmiech przeszedł po chwili w łkanie, a potem ponownie w śmiech.
Deszcz skończył się koło szóstej po południu, jak zwykle o tej porze roku. Niebo rozjaśniło się, żeby zaprezentować florydzki zachód słońca pierwszej klasy. Nieliczni letni mieszkańcy Turtle Island zgromadzili się, jak to zwykle czynili, na plaży, żeby go podziwiać. Nikt nie skomentował nieobecności Curtisa Johnsona. Czasami tam przychodził, czasami nie. Pojawił się za to Tim Grunwald i kilka oglądających zachód osób zauważyło, że był w wyjątkowo dobrym humorze. Pani Peebles powiedziała mężowi, kiedy trzymając się za ręce, szli plażą, że jej zdaniem pan Grunwald doszedł w końcu do siebie po stracie żony. Pan Peebles odparł, że jest romantyczką. „Tak, kochanie – rzekła, kładąc na chwilę głowę na jego ramieniu – dlatego za ciebie wyszłam”.
Widząc, że światło prześwitujące przez dziury w poszyciu – te nieliczne, które nie były zanurzone w rowie – zmienia kolor z brzoskwiniowego na szary, Curtis zdał sobie sprawę, że naprawdę spędzi noc w tej cuchnącej trumnie z dwoma calami wody na podłodze i na pół otwartą toaletą u swoich stóp. Prawdopodobnie miał tu umrzeć, ale to była kwestia czysto akademicka. Natomiast spędzenie tu nocy – godzin, które będą się kładły na kolejnych godzinach, całej sterty godzin przypominającej stertę wielkich czarnych ksiąg – było realne i nieuniknione.
Znowu ogarnęła go panika. Ponownie zaczął krzyczeć i walić w ściany, tym razem obracając się na kolanach, waląc najpierw prawym barkiem w jedną ścianę, potem lewym w drugą. Niczym ptak uwięziony w kościelnej dzwonnicy, pomyślał, jednak nie potrafił przestać. Wierzgając, rozgniótł ekskrementy o deskę klozetową. Rozdarł sobie spodnie. Najpierw posiniaczył, a potem pokaleczył knykcie. W końcu znieruchomiał, płacząc i ssąc palce.
Читать дальше