Curtis nie odpowiedział. Bał się teraz nawet odchrząknąć, nie tylko dlatego, że mogłoby to zdenerwować Skurwysyna, ale też dlatego, że robiąc to, mógł wywrócić niebezpiecznie przechylony wychodek. Bał się, że kabina runie, kiedy tylko odsunie mały palec od ściany. Prawdopodobnie była to głupota, lecz nie był tego do końca pewien.
– A potem pojawili się krewni, komplikując sytuację, która i tak była już wystarczająco skomplikowana… przez twoje pedalskie krętactwo! To ty ich tu ściągnąłeś. Ty albo twój adwokat. To oczywiste… typowy przykład sytuacji, no wiesz, gdzie wszystko jest proste jak drut. Ponieważ odpowiada ci ten stan rzeczy.
Curtis w dalszym ciągu milczał, nie zamierzając podważać wersji Skurwysyna.
– Wtedy właśnie rzuciłeś klątwę. To musiało być wtedy. Świadczą o tym dowody. „Nie trzeba widzieć Plutona, żeby wiedzieć, że Pluton istnieje”. Powiedział to jakiś naukowiec. Doszedł do wniosku, że Pluton istnieje, obserwując nieregularny przebieg orbity jakiejś innej planety, wiedziałeś o tym? Tak samo wykrywa się czary, Johnson. Trzeba przyjrzeć się dowodom i zbadać nieregularny przebieg orbity twojego, no wiesz, twojego co tam chcesz. Twojego życia. Poza tym ciemnieje twoja aura. Ciemnieje. Czuję, że to się dzieje. To jest jak zaćmienie… To…
Grunwald znowu się rozkaszlał. Curtis stał w pozie, jakby był gotów do przeszukania, z wypiętym tyłkiem i brzuchem pochylonym nad sedesem, na którym cieśle Skurwysyna siadali niegdyś, by postawić klocek po porannej kawie.
– A potem opuściła mnie Ginny. Obecnie mieszka na Cape Cod. Mówi, że jest sama, to oczywiste, że tak mówi, bo chce alimenty… wszystkie tego chcą… ale ja wiem lepiej. Jeśli ta napalona suka nie znajdzie kutasa, który chędożyłby ją dwa razy dziennie, będzie oglądała Amerykańskiego idola i żarła czekoladowe trufle, aż pęknie. No i na dodatek urząd skarbowy. Te sukinsyny pojawiły się zaraz potem ze swoimi laptopami i pytaniami. „Czy zrobił pan to, czy zrobił pan tamto, gdzie ma pan papiery na jeszcze coś innego?”. Czy to nie są czary, Johnson? A może to bardziej, no nie wiem, bardziej banalne kurewstwo? Może złapałeś po prostu słuchawkę i powiedziałeś „Prześwietlcie tego faceta, ma więcej ciastek w spiżarni, niż się do tego przyznaje”.
– Grunwald, ja nigdy…
Toaleta się zatrzęsła. Curtis przechylił się do tyłu, przekonany, że tym razem…
Ale ponownie skończyło się tylko na strachu. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Zaczynało mu się kręcić w głowie i chciało mu się rzygać. Nie chodziło tylko o smród; powodem było gorąco. A może jedno i drugie. Czuł, że koszula przykleja mu się do piersi.
– Przedstawiłem dowody – powiedział Grunwald. – Milczałeś, kiedy je przedstawiałem. Cisza na sali.
Dlaczego tu tak gorąco? Curtis podniósł wzrok i zobaczył, że pod sufitem nie ma otworów wentylacyjnych. A raczej były, lecz zostały zasłonięte. Przez coś, co wyglądało jak kawałek blachy. Wybito w niej trzy albo cztery dziury, przez które wpadało trochę światła, ale ani odrobiny powietrza. Były większe od ćwierćdolarówek i mniejsze od srebrnych dolarów. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że dwa otwory wentylacyjne w drzwiach również prawie całkowicie zasłonięto.
– Zamrozili moje konta – oświadczył Grunwald niskim, urażonym tonem. – Najpierw przeprowadzili kontrolę, powiedzieli, że to tylko rutynowe czynności, jednak ja wiedziałem, o co im chodzi, wiedziałem, co mnie czeka.
Oczywiście, że wiedziałeś, bo narobiłeś masę szwindli.
– Ale jeszcze przed kontrolą zaczął się ten kaszel. To też oczywiście twoja sprawka. Poszedłem do doktora. Rak płuc, sąsiedzie, z przerzutami do wątroby, żołądka i chuj wie, gdzie jeszcze. Wszystkie miękkie narządy. Dokładnie tak, jak to robią wiedźmy. Dziwię się, że odpuściłeś sobie jajka i tyłek, chociaż jestem pewien, że tam też się pojawi. Jeśli na to pozwolę. Lecz ja nie mam takiego zamiaru. Dlatego choć wydaje mi się, że zapiąłem tutaj wszystko na ostatni guzik, rozumiesz, mucha nie siada, nie ma znaczenia, nawet jeżeli czegoś nie przewidziałem. Już niedługo strzelę sobie w łeb. Dokładnie z tej giwery, sąsiedzie. Siedząc w wannie z gorącą wodą.
Grunwald westchnął tęsknie.
– To jedyne miejsce, w którym jestem szczęśliwy. Moja wanna.
Curtis zdał sobie z czegoś sprawę. Możliwe, że stało się to w momencie, kiedy Skurwysyn powiedział „wydaje mi się, że zapiąłem tutaj wszystko na ostatni guzik”, ale chyba wiedział o tym już wcześniej. Skurwysyn miał zamiar przewrócić przenośną toaletę. Zrobi to, jeśli Curtis będzie płakał i protestował, i zrobi to, jeśli zachowa spokój. To nie miało żadnego znaczenia. Na razie jednak zachowywał spokój bez względu na to, co mogło się stać. Zachowywał spokój, ponieważ chciał jak najdłużej pozostać w pozycji wyprostowanej – to chyba oczywiste – i ponieważ odczuwał coś w rodzaju trwożnej fascynacji. Grunwald nie mówił metaforycznie; Grunwald autentycznie wierzył, że Curtis Johnson jest kimś w rodzaju czarownika. Jego umysł musiał być w stanie takiego samego rozkładu jak reszta ciała.
– RAK PŁUC! – obwieścił Grunwald swojemu pustemu, rozgrzebanemu osiedlu i ponownie zaniósł się kaszlem. Wrony zakrakały na znak protestu. – Rzuciłem palenie trzydzieści lat temu i teraz zachorowałem na raka płuc?
– Jesteś stuknięty – stwierdził Curtis.
– Jasne, zdaniem świata. Taki był plan, tak? Taki był jebany PLAAAN. A potem, na domiar złego, pozwałeś mnie z powodu tej twojej cholernej suki z przydupiastą mordą. Twoja cholerna suka była na mojej posiadłości! Jaki miałeś w tym cel? Po tym jak odebrałeś mi działkę, żonę, firmę, całe życie, jaki miałeś w tym cel? Chciałeś mnie upokorzyć, to jasne! Nie tylko zniszczyć, ale i znieważyć. I po co to wszystko? Czary! A wiesz, co mówi Biblia? „Nie pozwolisz żyć czarownicy” *.
Wszystko, co mi się przytrafiło, to twoja wina i NIE POZWOLISZ ŻYĆ CZAROWNICY!
Grunwald pchnął przenośną toaletę. Musiał naprawdę mocno podeprzeć ją ramieniem, ponieważ tym razem w ogóle się nie zachybotała, lecz od razu runęła. Curtis, przez ułamek sekundy w stanie nieważkości, poleciał do tyłu. Zasuwka powinna otworzyć się pod jego ciężarem, ale tak się nie stało. Skurwysyn musiał jakoś zadbać także i o to.
A potem zadziałała siła ciążenia, kabina upadła drzwiami na ziemię i Curtis wylądował na plecach. Walnął się tyłem głowy o drzwi i zobaczył przed oczyma gwiazdy. Pokrywa sedesu otworzyła się niczym usta i rzygnęła z niego brązowoczarna ciecz, gęsta niczym syrop. Rozkładający się kawałek gówna wylądował na jego kroczu. Curtis wydał okrzyk wstrętu i strząsnął go, a potem wytarł dłoń o koszulę, zostawiając na niej brązową smugę. Ohydna struga wylewała się z otwartego sedesu, cieknąc po desce i zbierając się w kałuży przy jego tenisówkach. Unosiło się na niej opakowanie po czekoladowym batoniku Reese’a. Z otworu toalety zwisały girlandy papieru toaletowego. Wyglądało to jak sylwestrowy bal w piekle. To absolutnie nie mogło się dziać. Było koszmarem z dzieciństwa.
– Nie dokucza ci teraz smród, sąsiedzie?! – zawołał Skurwysyn, zanosząc się śmiechem i kaszlem. – Zupełnie jak w domciu, prawda? Wyobraź sobie, że to coś w rodzaju dwudziestopierwszowiecznego pławienia czarownic. Brakuje ci tylko tego pedała senatora i sterty bielizny Victoria’s Secret, żeby urządzić imprezkę w samej bieliźnie!
Curtis miał mokre plecy. Zdał sobie sprawę, że kabina musiała wylądować w wypełnionym deszczówką rowie. Woda sączyła się przez dziury w drzwiach.
Читать дальше