„Rzeczy, które po sobie zostawili”
Podobnie jak prawie wszyscy w Ameryce byłem głęboko i do gruntu wstrząśnięty tym, co stało się jedenastego września. I jak bardzo wielu autorów literatury pięknej i popularnej odczuwałem niechęć do wypowiadania się na temat wydarzenia, które stało się kamieniem milowym amerykańskiej historii podobnie jak Pearl Harbor czy zabójstwo Johna Kennedy’ego. Ale pisanie to mój zawód i ta historia przyszła mi do głowy mniej więcej miesiąc po zawaleniu się Bliźniaczych Wież. Mimo to mogłem jej nie napisać, gdybym nie przypomniał sobie rozmowy, którą odbyłem przed ponad dwudziestu pięciu laty z pewnym żydowskim wydawcą. Miał on do mnie pretensje o to, że napisałem opowiadanie pod tytułem „Zdolny uczeń”. Twierdził, że nie powinienem pisać o obozach koncentracyjnych, ponieważ nie jestem Żydem. Odpowiedziałem, że napisanie tego opowiadania jest przez to jeszcze ważniejsze – ponieważ pisanie jest aktem dobrowolnego zrozumienia. Podobnie jak inni Amerykanie, którzy obserwowali płonące tego ranka nad Nowym Jorkiem niebo, chciałem zrozumieć zarówno samo wydarzenie, jak i blizny, które w nieunikniony sposób musi po sobie pozostawić. To opowiadanie jest rezultatem wysiłku, który podjąłem w tym kierunku.
„Dzień rozdania świadectw”
Po wypadku w roku 1999 brałem przez kilka lat antydepresyjny lek o nazwie doxepin – nie dlatego, żebym był w depresji (stwierdził ponuro), lecz ponieważ doxepin miał uśmierzać chroniczny ból. Okazało się to prawdą, ale w listopadzie 2006, kiedy poleciałem do Londynu promować moją powieść Historia Lisey, uznałem, że nadeszła pora go odstawić. Nie skonsultowałem się w tej sprawie z lekarzem, który go przepisywał; zrobiłem to po prostu pod wpływem impulsu. Efekty uboczne tego nagłego odstawienia okazały się… interesujące *.
Mniej więcej przez tydzień, gdy zamykałem oczy, widziałem szeroką panoramę jak w kinie – lasy, pola, góry, ogrodzenia, tory kolejowe, robotnicy z kilofami i łopatami na budowie drogi… a potem cała rzecz zaczynała się od początku, dopóki nie zasnąłem. Temu obrazowi nigdy nie towarzyszyła żadna historia; były wyłącznie te dokładne aż do najdrobniejszych szczegółów panoramiczne ujęcia. Miałem również kilka postdoxepinowskich snów. Jeden z nich – wielki atomowy grzyb wyrastający nad Nowym Jorkiem – stał się tematem tego opowiadania. Zdawałem sobie sprawę, że posłużono się tym motywem w niezliczonych filmach (nie mówiąc o serialu Jericho ), lecz mimo to je napisałem, ponieważ sen odznaczał się iście dokumentalną konkretnością; obudziłem się z walącym sercem, myśląc: To może się zdarzyć. I prędzej czy później na pewno się zdarzy. Podobnie jak „Sen Harveya” to opowiadanie zostało w większym stopniu podyktowane aniżeli wymyślone.
„N.”
To najnowsze opowiadanie w tym tomie i po raz pierwszy tu publikowane. Silny wpływ wywarł na nie Wielki Bóg Pan Arthura Machena, utwór, który (niczym Dracula Brama Stokera) mimo swego dość niezgrabnego stylu wdziera się nieubłaganie w sferę czystej grozy. Ile spowodował bezsennych nocy? Bóg jeden wie, ale kilka z nich było moich. Myślę, że „Pan” zbliżył się najbardziej, jak to możliwe, do idealnego wzorca horroru i że każdy pisarz, który traktuje poważnie ten gatunek, musi prędzej czy później zmierzyć się z jego tematem: że rzeczywistość jest cienka i że ta prawdziwa rzeczywistość, która się pod nią ukrywa, jest nieskończoną otchłanią wypełnioną potworami. Mój pomysł polegał na tym, żeby ożenić temat Machena z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi… częściowo dlatego, że moim zdaniem wszyscy w większym lub mniejszym stopniu na nie cierpimy (czyż każdy z nas nie zawrócił choć raz z podróży, żeby sprawdzić, czy wyłączył piekarnik albo kuchenkę?), a częściowo dlatego, że obsesje i kompulsje prawie zawsze są niewymienionymi w akcie oskarżenia sprawcami horroru. Czy potraficie wskazać chociaż jedną udaną opowieść grozy, w której nie ma mowy o powrocie do miejsc, których się boimy i nienawidzimy? Najlepszym i najdobitniejszym tego przykładem może być „Żółta tapeta” Charlotte Perkins Gilman. Jeśli kiedykolwiek czytaliście ją na studiach, uczono was zapewne, że to opowiadanie feministyczne. To prawda, ale jest to także historia umysłu załamującego się pod ciężarem własnych obsesyjnych myśli. Ten element jest obecny również w „N.”.
„Kot z piekła rodem”
Jeżeli w Po zachodzie słońca istnieje ekwiwalent bonusowego nagrania na płycie CD, to jest nim chyba to opowiadanie. I muszę za to podziękować mojej długoletniej asystentce Marshy DeFilippo. Kiedy poinformowałem ją, że zamierzam wydać następny zbiór, zapytała, czy zamieszczę tam w końcu „Kota z piekła rodem”, pochodzącego z okresu, gdy pisałem do czasopism dla mężczyzn. Odparłem, że z pewnością wetknąłem to opowiadanie – które zostało sfilmowane w 1990 roku jako część Opowieści z ciemnej strony – do jednego z poprzednich czterech zbiorów. Marsha dostarczyła mi spisy treści, z których wynikało, że nie mam racji. Zatem znalazło się tutaj, nareszcie w twardych okładkach, ponad trzydzieści lat po tym, jak ujrzało światło dzienne w czasopiśmie „Cavalier”. Jego geneza jest dość zabawna. Nye Willden, ówczesny redaktor literacki „Cavaliera”, i poza tym miły facet, przysłał mi zrobioną w zbliżeniu fotografię prychającego kota. To, co było w niej niezwykłe – poza kocią furią – to sposób, w jaki jego pysk dzielił się na dwie części – futro po jednej stronie było białe, po drugiej czarne i lśniące. Nye chciał ogłosić konkurs na opowiadanie o kocie. Zaproponował, żebym napisał pierwszych pięćset słów; potem mieli poprosić czytelników, żeby je dokończyli, i opublikować najlepsze zakończenie. Zgodziłem się, lecz historia zainteresowała mnie do tego stopnia, że napisałem całość. Nie pamiętam, czy moja wersja została opublikowana w tym samym numerze co zwycięskie zakończenie, czy później, ale od tego czasu znalazła się w kilku antologiach.
„»New York Times«w cenie promocyjnej”
Latem 2007 roku pojechałem do Australii, wypożyczyłem harleya-davidsona i przejechałem nim z Brisbane do Perth (prawdę mówiąc… przewiozłem motor toyotą land cruiserem przez część australijskiej Wielkiej Pustyni, gdzie drogi w rodzaju Gunbarrel Highway wyglądają tak, jak wyobrażam sobie autostrady w piekle). To była fajna wycieczka; miałem mnóstwo przygód i najadłem się sporo kurzu. Ale dojście do siebie po dwudziestu jeden godzinach spędzonych w powietrzu jest cholernie trudne. A ja nie śpię w samolocie. Po prostu nie mogę. Jeśli przy moim fotelu pojawia się stewardesa z jedną z tych fikuśnych piżamek, robię znak krzyża i każę jej odejść. Kiedy dotarłem do Oz po locie z San Francisco do Brisbane, zasunąłem żaluzje, padłem na łóżko, przespałem dziesięć godzin i obudziłem się świeży i gotów do akcji. Problem polegał na tym, że była druga w nocy lokalnego czasu, nic nie leciało w telewizji i przeczytałem wszystko, co było do przeczytania w samolocie. Na szczęście miałem notes i napisałem to opowiadanie przy małym hotelowym biurku. Kiedy wzeszło słońce, tekst był gotów, a ja mogłem się jeszcze kilka godzin przespać. Opowiadanie powinno sprawiać przyjemność również autorowi – to moja opinia, czekam na wasze.
„Niemowa”
Przeczytałem w lokalnej gazecie o sekretarce z liceum, która zdefraudowała sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, grając na loterii. Moim pierwszym pytaniem było, jak przyjął to jej mąż, i napisałem to opowiadanie, żeby się dowiedzieć. Przypomina mi to zatrute czekoladki, które zajadałem, oglądając filmy z serii „Alfred Hitchcock przedstawia”.
Читать дальше