Zerknął raz jeszcze na zdjęcie, a potem ruszył ku schodom prowadzącym na dół. Miał nadzieję, że tym razem dobre nowiny ukoją gnębiący go fizyczny ból.
Ból i osłabienie każdego dnia stawały się coraz bardziej dokuczliwe, podobnie zresztą jak pogarszające się pamięć i wzrok. Przyczyną były odłamki, jak mu mówiono. Tamtego pamiętnego dnia obok chaty nad jeziorem kule wystrzelone przez Oberleutnanta SS strzaskały mu czaszkę i połamały żebra. Trafiło go sześć pocisków, a każdy z nich mógł być śmiertelny, gdyby wszedł milimetr dalej lub przesunął się o ten milimetr. Zginąłby, gdyby Yost nie zabił Oberleutnanta i nie zabrał potem Morgena do lekarzy z amerykańskiej armii. Uśmiechał się nieznacznie, schodząc ostrożnie po schodach. Przez te długie lata nauczył się nie robić gwałtownych ruchów, które mogłyby spowodować przesunięcie odłamków.
W ciągu minionych sześćdziesięciu lat bywały dni, kiedy poza niedowidzeniem w prawym oku nic mu nie dolegało. Pragnął wtedy znów szusować na nartach albo jeździć na łyżwach, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to igraniem ze śmiercią. Dużo zatem spacerował, utrzymywał ciało w dobrej kondycji, tyle że nauczył się traktować własny organizm jak stare opakowanie z nitrogliceryną.
Doszedł do podestu na pierwszym piętrze i ruszył długim korytarzem w stronę aparatu telefonicznego. Młody ksiądz nie podążył za nim; odwrócił się i szybko poszedł w kierunku pokoju opata. Zastukał z respektem w drzwi.
– Ojciec Morgen znów otrzymał telefon, Wasza Eminencjo – oznajmił, wchodząc do skromnie umeblowanego pokoju.
– Dziękuję bardzo.
Kiwnięciem głowy opat dał znać młodemu księdzu, że jest wolny. Nowicjusz odczuwał pokusę wyjawienia Morgenowi, że razem z innymi nowicjuszami otrzymał od opata polecenie informowania go oraz jego pomocników o każdym takim telefonie. Bez wyjaśnień. Ale nowicjusze nie oczekiwali żadnych wyjaśnień; ich obowiązkiem było jedynie ślepe posłuszeństwo. Młody duchowny nie mógł jednak odpędzić od siebie myśli, że w całej tej sprawie było coś… nieuczciwego.
Dokładnie to samo pomyślał opat, kiedy otwierał płaską szufladę biurka, upewniając się, czy niewielki dyktafon, jaki otrzymał od ludzi z Kongregacji Doktryny Wiary, nadal działa prawidłowo. Ludzie ci pojawili się po raz pierwszy w dwa dni po Wielkanocy 1962 roku, tuż po przydzieleniu ojca Morgena do tej parafii. Opat był wówczas młodym człowiekiem i bez wahania zaprotestował zarówno wobec podsłuchu telefonu zainstalowanego na korytarzu, jak i polecenia, by szpiegowano jednego z podległych mu duchownych. Na protesty odpowiedział arcybiskup z diecezji, a później pewien kardynał z Watykanu, a w końcu, gdy nie przestawał się upierać, wezwano go do Rzymu i tam bez ogródek dano mu do zrozumienia, że dalsze protesty nie będą tolerowane. I oczywiście nikt nigdy nie wyjaśnił mu powodu założenia podsłuchu.
Usiłował sam dotrzeć do prawdy, przesłuchując taśmy, i to mimo surowego zakazu. Z Morgenem rozmawiali najróżniejsi ludzie – marszandzi, handlarze sztuką, kolekcjonerzy, a najczęściej pewien mieszkaniec Zurychu nazwiskiem Yost. No i policyjni detektywi oraz urzędnicy z administracji rządowej. Ale zdumienie opata wzbudziły telefony do lub od byłego nazisty. W pierwszej chwili doszedł do przekonania, że Watykan podejrzewa Morgena o to, iż sam był kiedyś nazistą, przeczyły temu jednak rany, które duchowny odniósł w czasie wojny. Morgen był już wtedy słabowitym i nieszkodliwym starszym człowiekiem, niezdolnym do wypełniania wszystkich obowiązków duchownego. Pozwolono mu zaangażować się w działalność zmierzającą do ustalenia miejsca ukrycia dzieł sztuki wykradzionych przez nazistów, a przyświecał temu szczytny cel – przekazanie odzyskanych dzieł ich prawowitym właścicielom.
Odniósł na tym polu pewne sukcesy i stał się nawet bohaterem artykułu w gazecie „Abend Zeitung” napisanego przez reporterkę Johannę Kerschner, która zainteresowała się zarówno nim, jak i jego poszukiwaniami.
W końcu opat ograniczył się do modlitw i medytacji. Doszedł też do wniosku, że Bóg obdarzył większym zaufaniem ludzi stojących ponad nim w hierarchii i że tak naprawdę wszystkim, czego od niego wymagano, była wiara oraz ślepe posłuszeństwo. Zatem posłusznie przesyłał co tydzień taśmy do Rzymu. Mijały lata, co pewien czas zjawiali się nowi mężczyźni, wręczyli mu nowsze dyktafony i odjeżdżali. Potem zainstalowali urządzenia, które automatycznie nagrywały wszystkie rozmowy telefoniczne. On jednak nie ufał nowoczesnej technice i wolał sprawdzać za każdym razem, czy magnetofon działa.
Opat przez chwilę wpatrywał się w urządzenie; kaseta obracała się. Westchnął i powoli zamknął szufladę, po czym powrócił do dokumentów. Papierkowa robota, pomyślał z niechęcią. Ciekawe, czy księgi inwentarzowe w Niebie również wypełniane są w trzech egzemplarzach. Przeżegnał się i poprosił o wybaczenie za zuchwałe myśli, potem zaczął przekopywać się przez stos papierzysk, które zawalały jego biurko.
Jedenaście tysięcy kilometrów na zachód Seth Ridgeway siadał właśnie przy oknie na górnym pokładzie Boeinga 747 linii lotniczych KLM. Zawsze latał tymi liniami, ponieważ był to jego zdaniem ostatni profesjonalny przewoźnik lotniczy na tej trasie. Z uśmiechem przypomniał sobie, jak zmienił się terminal międzynarodowych przylotów na lotnisku JFK, kiedy zaczęli tam rządzić ludzie z Schiphol w Amsterdamie – prawdę mówiąc, dokładnie tacy sami jak w KLM. Teraz, pomyślał, Amerykanie podróżujący samolotami mogliby naprawdę spędzać rozkoszne chwile w powietrzu, gdyby tylko FAA (Federalny Zarząd Lotnictwa Cywilnego) przekazał cały amerykański ruch lotniczy w ręce KLM. Dzięki temu jego rodacy nie lataliby dłużej w bydlęcych, cuchnących uryną rozpadających się gruchotach, które w Stanach Zjednoczonych uchodzą za samoloty. Ale to tylko marzenia ściętej głowy, myślał; włożył do uszu słuchawki, wyregulował głośność i rozsiadł się na tyle wygodnie, na ile pozwalały mu zapięte pasy bezpieczeństwa.
Zamknął oczy i znów ujrzał twarz Zoe. Miał pewność, że tam była. Czuł to w głębi serca. Wiedział, że ciągle jeszcze żyje i że tym razem zdołają odnaleźć. Gdy ogromny Boeing 747 szykował się do startu, Seth był już w objęciach Morfeusza. I nie miał najmniejszego pojęcia, że uruchomił cały łańcuch wydarzeń, które dotyczyły niemal połowy ziemskiego globu.
W luksusowym apartamencie w rezydencji Nochspitze Amerykanin po raz kolejny czytał materiały otrzymane od kardynała Neilsa Brauna. Był do głębi zatroskany.
Wyszedł na wąski balkon, z którego widać było dolinę rzeki Inn. Zapadła już głęboka noc, zimne powietrze ostro wcinało się w ciastowatą mgłę; jaka wypełniała jego myśli. Oparł dłonie na balustradzie; wyglądał jak kaznodzieja stojący na ambonie, gotowy do wygłoszenia kazania.
Przywołał w myślach osobliwe informacje otrzymane od Brauna: drugi Mesjasz, kobieta, morderstwo, masowe morderstwo z rozkazu papieża, zmiany w Piśmie Świętym, korygowanie historii – łatwe wtedy, kiedy jeszcze tak niewiele było zapisane. Wszystko to miało służyć zatuszowaniu istnienia nowego Mesjasza.
Braun był całkiem przekonujący, gdy twierdził z uporem, że istnienie drugiego Całunu nie miało większego znaczenia dla wiernych. Tak naprawdę liczył się symbol zmartwychwstania i zbawienia oraz wiara w Boga. Ludzie nie byli gotowi… nie mogli i nie byliby w stanie zaakceptować drugiego Mesjasza w żeńskiej postaci.
Ujawnienie prawdy wstrząsnęłoby posadami wiary w Kościół katolicki, powodując niewypowiedziane cierpienia duchowe. Prawda nie wyzwoliłaby wyznawców chrześcijaństwa, lecz jedynie uczyniłaby ich nieszczęśliwymi.
Читать дальше