Magnetyt przeanalizował więc krótką rozmowę telefoniczną, następnie sprawdził tożsamość osoby, która wprowadziła kluczowe dane niezbędne do przechwycenia informacji: numer telefonu, nazwisko Stahl oraz tytuł obrazu. Dane do systemu wprowadził agent o kryptonimie Bizancjum, a wszelkie informacje dotyczące przechwytu miały status supertajne umbra. Oznaczało to, że dostęp do nich mógł mieć wyłącznie ten agent. Po niecałych trzech minutach od chwili, gdy Ridgeway odłożył słuchawkę, zakodowana informacja została przekazana pracownikowi Agencji Bezpieczeństwa Narodowego o kryptonimie Bizancjum, który był już w tym czasie w drodze do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles.
W ciasnych, lecz nie mniej nowocześnie wyposażonych budynkach biurowych na wschód od Paryża, komputer PTT przyjmował wszelkie informacje przesyłane drogą radiową z kabla TAT 6. Komputer był mniejszy, wolniejszy i ujmując rzecz w relacjach ludzkich, mniej bystry niż Magnetyt, ale miał za zadanie obsłużyć jedynie dwa tysiące rozmów telefonicznych równocześnie, co mieściło się w ramach potencjału komputera Ołivetti mainframe, który wyznaczono do realizacji tego zadania. Kilku techników PTT chodziło wokół maszyny, konserwowało ją, obserwowało migające diody i zaspokajało jej potrzeby – ludzcy akolici bijący czołem przed informatycznym bóstwem.
W pokoju obok głównego komputera siedział mężczyzna w garniturze, który pracował dla SDECE – francuskich tajnych służb; był jednym z trzech, którzy na zmianę przesiadywali w tym pomieszczeniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, oczekując, aż komputer rozpozna jakieś zakodowane słowo lub kod, które wcześniej wprowadzili do bazy danych mainframe’a PTT. Ludzie z telekomunikacji nigdy nie byli specjalnie szczęśliwi z tego powodu, że musieli przeznaczyć część pamięci oraz mocy obliczeniowej maszyny na realizację brudnej szpiegowskiej roboty. Zresztą niewielki entuzjazm wykazywali również ludzie z SDECE, wyznaczeni do realizacji tego nużącego zadania, siedzący w sąsiednim pokoju i po prostu czekający na to, aż coś się wydarzy. Ale ponieważ SDECE i PTT były własnością tego samego rządu, nie było wyjścia – ludzie z dwóch odrębnych agencji robili, co tylko mogli, by schodzić sobie wzajemnie z drogi.
Urzędujący tego wieczora agent SDECE, Yves LePin, otrzymał pracę w agencji dzięki poparciu okazanemu swego czasu dla Francuskiej Partii Socjalistycznej, która przejęła ostatecznie władzę. Szefostwo SDECE, nieufne wobec tej nowej fali socjalistów i komunistów, zwłaszcza jeśli chodziło o kwestię bezpieczeństwa narodowego (wielu Francuzów i Włochów wciąż jeszcze przywiązanych było do archaicznych ideologii), lokowało ludzi pokroju LePina na posadach, na których mogli wyrządzić najmniejsze szkody. Gdyby okazali się podwójnymi agentami.
Tak więc LePin zdążył już wypić dwunastą kawę ze śmietanką i rozwiązać kolejną krzyżówkę z dziennika „Le Monde”, gdy kierownik zmiany zastukał nieśmiało do drzwi, informując go, że komputer O1ivetti wydrukował coś, czego kodów on nie rozumiał.
LePin ruszył sennie, żeby odebrać wiadomość, ale to, co zobaczył, od razu postawiło go na baczność. Przechwycono informacje, których kody przed sześcioma miesiącami zlecił mu wprowadzić do komputera prowadzący go oficer KGB. Usiłując zapanować nad drżeniem rąk, LePin zaniósł wydruk do swojego biura. Kod bazujący na jakiejś opublikowanej książce mógł rozszyfrować wyłącznie człowiek, który wiedział, jaką książkę wykorzystano. I on był właśnie tą jedyną osobą.
Początkowy lęk ustąpił miejsca ekscytacji. LePin całe życie spędził jako zwykły działacz związkowy, teraz w końcu mógł naprawdę przysłużyć się sprawie socjalizmu. Złożył starannie kartkę papieru i wsunął ją do kieszeni. Nie mógł czekać dłużej, natychmiast wyciągnął książkę z półki i przystąpił do rozszyfrowania zakodowanej informacji; do zaszyfrowania wykorzystał dzieło Adama Smitha zatytułowane „Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”.
Nie minęło dziesięć minut od chwili, gdy syn Jacoba Yosta przekazał mu informację o telefonie Amerykanina, a stary człowiek już zamknął się w swoim biurze i zamówił rozmowę zamiejscową z Monachium. Po chwili w ciemnym korytarzu rezydencji jezuitów w zabytkowym, barokowym budynku wychodzącym na Sparkassenstrasse na terenie monachijskiej starówki rozległ się dzwonek telefonu.
Średniowieczne, renesansowe i barokowe kamieniczki staromiejskie stały jednak obok drugiej, a między nimi ściana przy ścianie, okap przy okapie, przeciskały się wąskie, brukowane kocimi łbami uliczki. Na niewielkiej powierzchni mieścił się tuzin kościołów, liczne zabytkowe piwiarnie, prywatne domy oraz budynki rządowe. Najokazalszy był Kościół Katedralny i Parafialny Naszej Pani, znany wśród mieszkańców jako Frauenkirche. Wzniesiony w 1271 roku jako kaplica poświęcona Matce Boskiej, wkrótce stał się symbolem starego Monachium. Bliźniacze wieże świątyni, których szczyty zwieńczone są niezwykłymi kopułami przypominającymi piuski noszone przez duchownych katolickich, pojawiają się na turystycznych broszurkach i zdjęciach częściej niż jakikolwiek inny charakterystyczny obiekt miasta, no, może z wyjątkiem słynnych tańczących kurantów, Glockenspiel.
Frauenkirche to nie tylko atrakcja turystyczna, to przede wszystkim katedra, miejsce chętnie odwiedzane przez tutejszych katolików. Jej status zarówno jako kościoła katedralnego, jak i parafialnego sprawia, że posługę duszpasterską świadczy tu wielu duchownych; większość z nich mieszka w rezydencji ojców jezuitów.
Telefon zadzwonił dwa razy, zanim odebrał go najmłodszy z nowicjuszy. Odpowiedział uprzejmie i poprosił dzwoniącego o chwilę cierpliwości, on tymczasem poprosi do telefonu ojca Morgena.
Morgen to dziwny człowiek, myślał zakonnik, idąc korytarzem, a potem schodami na drugie piętro. Miał takie dobre, niebieskie oczy, które zawsze zamglone były łzami; opat wyjaśnił kiedyś, że przyczyną były rany głowy, jakie Morgen odniósł pod koniec II wojny światowej.
Młody duchowny zatrzymał się przed zwykłymi drewnianymi drzwiami z krzyżem, chwilę wahał się, zanim zastukał; ze środka pokoju dobiegały jakieś dźwięki – Morgen coś sobie nucił, chyba „Koncert brandenburski”. Duchowny dziwił się w duchu, dlaczego opat nie przydzielił ojcu Morgenowi własnego aparatu telefonicznego, w końcu ksiądz był już stary i niedomagał, a dzwoniono do niego bardzo często. Z pewnością można było zrobić dla niego wyjątek. Delikatnie zastukał do drzwi. Nie kosztowałoby to dużo. Poza tym parafia nie musiałaby ponosić tych kosztów zbyt długo, w końcu ile jeszcze mógł pożyć ojciec Morgen?
– Proszę wejść.
Ksiądz otworzył drzwi i zobaczył Morgena siedzącego przy biurku i patrzącego za okno na gmach katedry.
– Telefon, ojcze – wyjaśnił, stając obok Morgena i podając mu pomocną dłoń.
Morgen uśmiechnął się i gestem dał znać, że poradzi sobie sam. Nie był przecież kaleką. Miał czasami wrażenie, że młodzi księża nie zdają sobie z tego sprawy.
Przy drzwiach zatrzymał się na moment i spojrzał na zawieszoną na ścianie fotografię. Syn wyrósł na przystojnego, wykształconego człowieka; był to już mężczyzna stojący u progu kariery. Morgen poczuł w sercu lekkie ukłucie, jak zawsze, kiedy uświadamiał sobie, że syn nigdy nie pozna prawdziwego ojca.
Teraz było to już zresztą niemożliwe. Matka, jedyna osoba, która mogła mu to wyznać, zmarła przed dziesięcioma laty na udar mózgu. Dziś wyłącznie Morgen i Bóg znali mroczną tajemnicę.
Читать дальше