– Niezła teoria – pochwaliła Zoe, kręcąc z niedowierzaniem głową, potem pociągnęła kolejny łyk wina.
– Tak, miałam kilka lat na sformułowanie mojej uniwersalnej teorii kutasów – zgodziła się Thalia. – Ale nie był to powód, dla którego włamałam się do winnej piwniczki. Tak naprawdę chcę usłyszeć od ciebie opowieść o twoim przyjacielu fałszerzu.
– Mów dalej o kutasie – upierała się Zoe.
– To zbyt tragiczne.
– Nie. To nadzwyczaj optymistyczne, naprawdę – obstawała przy swoim Zoe, uśmiechając się szelmowsko.
Odstawiła kieliszek, następnie rozłożyła ramiona, jak ktoś, kto chwali się, jak wielką rybę wyciągnął z wody.
– O kutasie takiej wielkości.
Thalia roześmiała się, że rozlała wino na sukienkę.
– Przestań, mówię poważnie. Opowiedz o tym fałszerzu.
Zoe ponownie upiła łyk wina i podjęła opowieść.
– Eryka spotkałam w Amsterdamie podczas wakacji między drugim a trzecim rokiem studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Odbywałam wtedy staż w Stedelijk Muzeum i mieszkałam u holenderskiej rodziny, która miała dom przy Vondelparku – to ich odpowiednik Central Parku – całkiem niedaleko od muzeum. Pewnego popołudnia, krótko po rozpoczęciu stażu, jeden z asystentów kustosza po prosił, bym mu towarzyszyła podczas tury po mieście, kiedy odnosił obrazy – odrzucone płótna młodych artystów zabiegających o ich umieszczenie w muzealnej galerii.
Zoe pokiwała głową z namysłem.
– Był to jeden z najbardziej ponurych dni, jakie do tamtej pory przeżyłam. Totalne przygnębienie.
– Odrzucenie dzieła oznacza odrzucenie artysty – przytaknęła Thalia ze zrozumieniem.
– Nie żartuj sobie. No cóż – westchnęła Zoe, potem przymknęła na moment oczy, przywołując w pamięci obraz tamtego dnia. – No więc ostatnim przystankiem na trasie był rozwalający się budynek z cegły, położony na zachód od Zeedijk, głównej ulicy czerwonych latarni. Zostało nam kilka abstrakcyjnych malowideł malarza nazwiskiem Erik van Broek.
– Van Broek? – zapytała Thalia. – Przecież to sława. Jego płótna sprzedają się za setki tysięcy.
Zoe przytaknęła.
– Osobiście uważałam jego obrazy za doskonałe. Na dobrą sprawę, kiedy zaczęłam zarabiać na życie jako marszand, pierwsze prowizje otrzymałam właśnie za sprzedaż jego płócien w Stanach. Ale gdy byłam na stażu, krytycy uznawali za szmirę wszystko, co wychodziło spod jego pędzla.
– Krytycy! – żachnęła się Thalia. – Jadowici, pozbawieni talentu naśladowcy, którzy własną marność i miałkość nadrabiają, niszcząc dzieła tych, którzy potrafią tworzyć.
Zoe uniosła brwi.
– Widzę, że spotkałaś kilku tych samych co i ja.
Uśmiechnęły się.
– W każdym razie był to już ostatni przystanek i poszłam tam sama, taszcząc obrazy na drugie piętro po krętych schodach jakiegoś dawnego magazynu. Erik otworzył, miał twarz szczerą i spontaniczną, pokrytą kropelkami potu, a ja byłam dla niego kimś nieznajomym. I te jego błyszczące, zielone oczy, które emanowały dobrem. Był bardzo, bardzo wysoki, jak zresztą wielu Holendrów – co najmniej metr dziewięćdziesiąt – i miał cudowną muskulaturę… jak zawodowy gracz koszykówki.
Zoe przerwała i na chwilę znów przymknęła oczy.
– Bluza dresowa z oderwanymi rękawami, poplamiona farbami, dosłownie pękała w szwach. Był w krótkich spodenkach, które ledwie zasłaniały jego bajecznie umięśnione nogi. Na ramiona zarzucił ręcznik. Otworzyła oczy i spojrzała na Thalię. – W środku, za progiem, zobaczyłam zestaw hantli i ciężarków ustawiony na wydeptanej drewnianej podłodze. Całe jego ciało błyszczało perlistymi kropelkami potu.
– Sądząc po brzmieniu twego głosu, byłaś jak rażona piorunem.
– Och tak – przytaknęła Zoe, uśmiechając się nieśmiało. – Naprawdę. Podziałał na mnie elektryzująco. Poczułam się nagle tak, jakby reszta świata przestała istnieć. Być może sprawił to zapach potu albo widok tego perfekcyjnego ciała, ale rzeczywiście trafił mnie grom z jasnego nieba. Nagle poczułam, że robię się wilgotna. Miałam dwadzieścia lat i nigdy wcześniej nie byłam tak totalnie powalona na ziemię.
Jej wzrok spoglądał gdzieś w przestrzeń.
– I co dalej? – ponaglała Thalia.
– Byłam do tego stopnia zbita z pantałyku, że upuściłam obydwa płótna. Hałas spłoszył urok chwili. Kiedy Erik spojrzał w dół, zorientował się, po co przyszłam. Pochylił się, wziął obrazy, potem zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
– Co oczywiście w żaden sposób nie zniechęciło ciebie?
– Naturalnie że nie. Całkowicie mnie zauroczył. Bez przerwy o nim myślałam. Przed pójściem do pracy i po powrocie z niej – i niemal w trakcie każdej przerwy na lunch. Przesiadywałam w małym barze po drugiej stronie kanału, naprzeciwko jego pracowni, i czekałam, aż wyjdzie. Wkrótce zorientowałam się, jacy ludzie do niego przychodzili: dostawcy, ludzie, których przywozili ich szoferzy, właściciele drogich wozów. Zdałam sobie sprawę, że wcale nie był kolejnym przymierającym głodem artystą. No i jeszcze zakochałam się w jego obrazach.
– Przed czy po tym, jak hormony wzięły górę w twoim życiu?
– Przed… i o wiele bardziej po – odpowiedziała Zoe. – Tak czy owak, kiedy wychodził z budynku, szłam za nim.
– Śledziłaś go.
– Można tak to ująć. Ale po tygodniu zdałam sobie sprawę, że każdego dnia około ósmej wieczór wychodził na kolację do niewielkiej indonezyjskiej knajpki ńjsiafel przy Rembrandtsplein. A robił to z regularnością zegarka.
– I nagle odkryłaś w sobie zamiłowania do indonezyjskiej kuchni.
– Prawdę mówiąc, jest wyborna. Pierwszego wieczora byłam już w środku, kiedy przyszedł. Spojrzał na mnie gniewnie i wyszedł. Następnego wieczora udawał, że mnie nie widzi, i poprosił o stolik położony jak najdalej od mojego.
– A trzeciego wieczora?
– Wcześniej jednak… tamtego popołudnia udałam się na Kalverstraat i kupiłam najcieńszy, najbardziej prześwitujący, najwięcej odsłaniający biały top z dzianiny, jaki udało mi się znaleźć. Kupiłam rozmiar o jeden numer mniejszy niż zwykle nosiłam, potem założyłam ten nowy ciuch bez stanika. Narzuciłam na wierzch uczelnianą marynarkę, żeby w drodze do knajpki nie brano mnie za prostytutkę, ale kiedy weszłam do knajpki, zdjęłam ją i wypięłam nieco piersi, co zresztą ćwiczyłam przez całe popołudnie.
– Niech zgadnę. Dosiadł się do twojego stolika.
– Aha – przytaknęła Zoe. – I to szybko. Zachichotała. Thalia jej zawtórowała.
– A potem?
– Cóż, nie pamiętam, co jedliśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Ale pamiętam fajerwerki, które niemal rozerwały mnie na kawałki tamtej nocy.
– Twój pierwszy orgazm?
– Pierwszy bez baterii.
Ta uwaga znów sprowokowała Thalię do chichotu.
– W każdym razie spotykałam się z nim prawie przez miesiąc, zawsze to samo risjlafelA seks. Jednak z każdym dniem co raz więcej czasu poświęcaliśmy na rozmowy o jego sztuce, o kry tykach, o rzemiośle restaurowania dzieł sztuki, dzięki któremu w głównej mierze, jak powiedział, zarabiał na życie. Im bardziej był rozgniewany, tym bardziej szalony był późniejszy seks.
Pewnego ranka… – Przez moment Zoe znów wpatrywała się w dal. – W lipcu, to pamiętam. Wstałam wcześniej niż Erik i zaczęłam szwendać się po jego pracowni. Weszłam do pomieszczenia, w którym tworzył swoje oryginalne dzieła. Pamiętam też, że przez upstrzony smołą świetlik wpadało tam cudowne światło, które przeistaczało całe pomieszczenie w pełną żaru martwą naturę z pędzlami, farbami, puszkami, butelkami z rozpuszczalnikami oraz szpachlami. Przeszłam przez studio, a potem do pracowni renowacyjnej. Na sztalugach spoczywało z pół tuzina płócien, w różnych fazach czyszczenia i konserwacji. Przypominam sobie, że był tam Cezanne przysłany przez galerię z Niemiec oraz Gainsborough z Ameryki. Krytycy mogli sobie darzyć nienawiścią Erika, ale nawet wrogowie uznawali jego klasę w konserwacji i renowacji malarskich płócien.
Читать дальше