Drugi Palestyńczyk odwrócił go twarzą do kobiety, która powiedziała:
— Nie trzeba było przyjeżdżać do Gazy.
Malko był wściekły!
I pomyśleć tylko, że przyjechał do Gazy, by pomóc Jaserowi Arafatowi w walce z Izraelczykami!
— To bzdura! — powiedział. — Niech pani zapyta Fajsala Balaui.
On wie, kim jestem.
Nie odpowiedziała.
Rzuciła jednemu z młodych mężczyzn krótki rozkaz po arabsku, a ten natychmiast pociągnął Malko za sobą.
Przeprowadził go przez pokój i wyprowadził na zewnątrz.
Amina zapaliła lampę i światło elektryczne zalało ogród.
Malko, popychany przez jednego z młodych Palestyńczyków, potknął się na nierównym podłożu.
Amina rozkazała nagle:
— Niech się pan zatrzyma!
Posłuchał jej, drżący z zimna, czując pustkę w głowie.
Nie bo było pełne gwiazd, a on musiał umrzeć.
Amina podeszła do niego od tyłu i przetrząsnęła szybko kieszenie jego kurtki, wyrzucając zawartość na ziemię: dokumenty, pieniądze, portfel, karty kredytowe i — oczywiście — telefon komórkowy.
Potem kobieta ruszyła przodem, oświetlając przed nim drogę.
Wtedy zobaczył głęboki dół, wykopany pośrodku ogrodu.
Narzędzia, których użyto do jego przygotowania, były tam jeszcze, wbite w stertę ziemi.
— To Mohamed go wykopał — oznajmiła Amina ostrym głosem.
— Jego brata zabił w Netzarim izraelski snajper.
Malko patrzył w głąb czarnej jamy ze ściśniętym gardłem.
Jak można dyskutować z tymi szaleńcami, działającymi w dobrej wierze?
Byli przekonani o jego żydowskim pochodzeniu.
Dookoła panowała absolutna cisza.
— Niech pan uklęknie — powiedziała Amina sucho.
Kiedy Malko się nie poruszył, dwaj Palestyńczycy podeszli do niego, położyli mu ręce na ramionach i zmusili go, by padł na kolana.
Przytrzymywali go, by nie mógł zmienić pozycji.
Amina Jawal zwróciła się do Malko:
— Kiedy pan będzie martwy, zasypiemy dół i posadzimy w tym miejscu drzewo figowe.
Powinien pana zabić Mohamed, lecz ponieważ pan ma broń, ja to zrobię…Wy, Żydzi, macie swoją modlitwę, kadisz.
Czy chce ją pan odmówić?
— Nie jestem Żydem — zaprotestował Malko.
Był za bardzo wściekły, żeby się naprawdę bać.
To wszystko przypominało marną sztukę teatralną.
— Tym gorzej dla pana — powiedziała Amina.
Znowu poczuł lufę desert eagle przystawioną do karku.
Czekał na trzask bezpiecznika, odciąganego przez Palestynkę.
Ułamek sekundy dzielił go od wieczności.
Strumień myśli przepłynął przez głowę Malko pod postacią skłębionych obrazów.
Kalejdoskop poplątanych wspomnień z całego życia.
Najważniejsze chwile w zupełnym nieładzie — noga opięta czarnym nylonem, która mogła należeć tylko do Aleksandry, wykrzywione twarze ludzi, których nie umiał na zwać, za niebieskie niebo, za spokojne morze.
Nieświadomie napiął wszystkie mięśnie.
Z zakamarków jego pamięci wyłonił się obraz: egzekucja Chińczyka, któremu w 1938 roku w Szan ghaju kat ściął głowę.
Malko widział toczącą się po ziemi głowę i upadające powoli do przodu ciało.
Nagle usłyszał ogłuszający huk, ręce trzymające go za ramiona zwiotczały i Malko przewrócił się, padając do przodu, w stronę dołu, który miał być jego grobem.
Nie zdążył jeszcze runąć na ziemię, kiedy za jego plecami rozległa się kanonada.
Słyszał krzyki i nawoływania, widział poruszające się w ciemności sylwetki.
Z całą pewnością nie był martwy, lecz stan zaburzonej świadomości nie pozwalał mu nic czuć.
Podniósł się, gdy oślepiło go silne światło latarki.
Ktoś odezwał się do Malko po arabsku, a on odpowiedział po angielsku, że nie rozumie.
Strumień światła wydobył z ciemności sylwetki trzech nieznanych, uzbrojonych mężczyzn.
Któryś z nich zdjął więzy krępujące ręce Malko.
Towarzysz Aminy jęczał, oparty o ścianę, trzymając się obydwoma rękami za brzuch.
Jeden z nowo przybyłych odsunął kopniakiem leżącego przy rannym kałasznikowa.
Malko odwrócił się i zobaczył Aminę, leżącą na boku w bezruchu charakterystycznym dla umarłych…
Drugi Palestyńczyk, skulony, jeszcze dawał oznaki życia: przez jego ciało przebiegały krótkie, mimowolne skurcze.
Jeden z wybawców Malko omiótł ogród światłem latarki, podniósł desert eagle, który wypadł z ręki młodego Palestyńczyka i wsunął go za pasek spodni.
Inny mężczyzna miał krótki rosyjski pistolet maszynowy borko, ostatni krzyk mody.
Jeszcze inny zebrał przedmioty, które Amina wyjęła z kieszeni Malko, podał mu je z uśmiechem i powiedział:
— You come!
Było to pierwsze angielskie słowo, jakie usłyszał, więc poszedł za Palestyńczykiem pełen wdzięczności.
Nie znał swoich wybawców, lecz gdyby nie oni, leżałby teraz na dnie dołu z roztrzaskaną głową…
Malko wsiadł do małego samochodu, którego siedzenia były obciągnięte pokrowcami.
Auto natychmiast ruszyło.
Siedział z tyłu, kołysał się na ostrych zakrętach i patrzył na mijane po drodze ciemne fasady domów, nie wiedząc, dokąd jedzie.
Wrócił do życia, lecz żołądek wciąż miał ściśnięty.
Kwadrans później samochód zatrzymał się przed czarną bramą.
Przedtem jeden z jego wybawców długo rozmawiał przez swój telefon komórkowy.
Światło elektryczne oślepiło Malko, który dopiero po chwili zorientował się, że trafił do kwatery głównej generała el Husseiniego.
Odprowadzono go do windy i po chwili znalazł się na czwartym piętrze „piramidy”.
Generał, ubrany w samą koszulę, czekał na niego przy wejściu do biura.
— Nie sądziłem, że tak szybko pana zobaczę — powiedział po prostu, z dwuznacznym uśmiechem.
— Wiem od moich ludzi, że wyszedł pan cało z opresji.
Proszę, niech pan wejdzie.
Malko wszedł za generałem do biura.
El Husseini wziął z półki napoczętą butelkę Otard XO, napełnił kieliszek i podał go swojemu gościowi.
— Piję ten koniak tylko przy specjalnych okazjach — powiedział.
— Pan często mi ich dostarcza. Musi go pan potrzebować.
Malko był tak poruszony, że mógłby pić alkohol, aż zacznie go palić.
Koniak spływał łagodnie po jego podniebieniu, a po tem niżej, sprawiając, że kula w gardle, która wciąż przeszkadzała mu oddychać, zaczęła znikać.
Usiadł i zapytał pewniejszym głosem:
— To pańscy ludzie mnie uratowali?
— Tak, oczywiście.
— Jak mnie znaleźli?
— Nigdy pana nie zgubili…Kazałem pana pilnować od czasu ostatniego ataku, którego padł pan ofiarą.
— Sądził pan, że zdarzy się coś takiego, jak dzisiaj?
Twarz Palestyńczyka wyrażała powątpiewanie.
— Izraelczycy mają długie ręce — powiedział. — Powinien pan to wiedzieć.
Ale o tym porozmawiamy później. Lepiej pan się czuje?
— Tak, lepiej.
— Wobec tego chodźmy na kolację, jeśli pan ma ochotę.
Wyraz jego twarzy wskazywał, że nie zamierza dyskutować.
Lecz Malko nie upierał się.
Szary mercedes z ochroną i kierowcą czekał na dole.
Kiedy ruszyli, pojechał za nimi zwyczajny, nierzucający się w oczy samochód.
Przez całą drogę nie zamienili ani słowa.
W końcu auto znalazło się przed nowoczesnym budynkiem przy Tarak Ben Ziad Street, we wschodniej części miasta.
Generał wysiadł z jednym ze swoich ochroniarzy, a Malko szedł krok w krok za nim.
Читать дальше