Agent zajął się gazetą i nie wiedząc, co czyta, patrzył na tabelę wyników baseballa. Przysłuchiwał się jednocześnie rutynowym odżywkom przy stoliku. Goldfinger wygrał pierwsze rozdanie, wygrał drugie i trzecie. Wygrał całą partię. Różnica sięgała tysiąca pięciuset punktów – tysiąc pięćset dolarów dla Goldfingera!
– No proszę! I znów jestem do tyłu! – odezwał się płaczliwie Du Pont.
Bond odłożył gazetę.
– Czy pan Goldfinger wygrał? – zapytał.
– Czy wygrał? – prychnął Du Pont. – On zawsze wygrywa! Przełożyli karty. Goldfinger zaczął rozdawać.
– A nie ciągniecie panowie o miejsce? – spytał Bond. – Wielokrotnie stwierdziłem, że zmiana miejsca przynosi szczęście. Fortuna kołem się toczy, czy jak tam…
Goldfinger przerwał rozdanie i zerknął ponuro na Bonda.
– Niestety, panie Bond, to niemożliwe. Na tym miejscu nie mógłbym grać. Jak wyjaśniłem panu Du Pontowi podczas naszego pierwszego spotkania, cierpię na pewną mało rzucającą się w oczy przypadłość: na agorafobię, na lęk przed otwartą przestrzenią. Nie zniósłbym widoku czystego horyzontu, dlatego muszę siedzieć twarzą do hotelu. – Wznowił rozdanie.
– Jakże mi przykro. – Głos Bonda był poważny, pełen zaciekawienia. – To nader rzadka przypadłość. Klaustrofobia – tak, mogę się domyślać, co czuje cierpiący na klaustrofobię, ale chorzy na agorafobię…? Jak pan się tego nabawił?
Goldfinger wziął karty i zaczął je układać.
– Nie mam pojęcia – rzekł opanowanym głosem. Bond wstał.
– Cóż, chyba rozprostuję trochę nogi. Pójdę zobaczyć, co słychać na basenie.
– Tak, tak, oczywiście – powiedział jowialnie Du Pont. – I nie przejmuj się, James, przy lunchu będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby pogadać o naszych sprawach. A ja się przekonam, czy tym razem uda mi się zostać bez kart w ręku. Może teraz mój przyjaciel Goldfinger z nimi zostanie? Do zobaczenia.
Goldfinger nie oderwał wzroku od kart, Bond ruszył spacerkiem, omijając po drodze smażących się tu i ówdzie wczasowiczów. Chwilę stał przy barierce na końcu dachu: poniżej był basen. Kontemplował rzędy zaróżowionych, brązowych i bladych ciał spoczywających na leżakach. Doszedł go intensywny zapach olejków do opalania. Zobaczył kilkoro dzieci; nad basenem dominowali młodzi. Jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej zawodowy skoczek, a może instruktor pływacki, stał na szczycie trampoliny, balansując na poduszkach palców u stóp. Dobrze umięśniony, z jasnozłotymi włosami, wyglądał niczym młody bóg rodem z Grecji. Odbił się raz, jakby od niechcenia, poszybował w przestrzeń, w dół, z ramionami rozłożonymi jak skrzydła. Wolno i leniwie wyprostował się w powietrzu i głową naprzód wszedł idealnie do wody. Jej tafla zadrżała leciutko. Skoczek wynurzył się szybko, potrząsając czupryną jak chłopiec. Zabrzmiały oklaski. Mężczyzna płynął crawlem do brzegu. Głowę miał zanurzoną, jego ramiona poruszały się z niewymuszoną siłą. Obyś miał szczęście, stary, myślał Bond. Pociągniesz tak nie więcej jak pięć, sześć lat. Skoczkowie nie wytrzymują długo – odzywają się skutki częstych miniwstrząśnień mózgu. Podobnie jak ci, którzy skaczą na nartach – co w sposób równie wyniszczający odbija się na kręgosłupie – ci skaczący do wody równie szybko kończą sportowe kariery. W myślach Bond przesłał płynącemu życzenie: – „Szybko zgarniaj forsę, stary! Załap się do filmu, dopóki masz jeszcze te złote loki”.
Agent 007 odwrócił się i spojrzał na dach tam, gdzie pod masywną ścianą hotelu siedzieli dwaj grający w kanastę. Więc Goldfinger lubi siadywać tyłem do morza… A może chodzi mu o to, żeby to Du Pont siedział do morza przodem…? Tylko dlaczego? Zaraz, zaraz, jaki jest numer apartamentu Goldfingera? Numer 200 Apartament Hawajski. Bond miał numer 1200, na ostatnim piętrze. Wychodziło na to, że pokoje Goldfingera położone są bezpośrednio pod pokojami Bonda, na drugim piętrze, coś koło dwudziestu jardów nad dachem Cabana Club – dwadzieścia jardów od stolika do kart! Agent przeliczył okna i dokładnie zlustrował te należące do apartamentu Goldfingera. Nic. Tylko pusty balkon. I otwarte drzwi wiodące w głąb ciemnego wnętrza. Bond mierzył oczyma odległość i kąty. Tak, może się to odbywać w ten właśnie sposób. To się musi tak odbywać! Sprytne, panie Goldfinger, bardzo sprytne!
Po lunchu – tradycyjny koktajl z krewetek, ryba z tutejszych wód z maleńką porcyjką sosu na winie w papierowym kubeczku, doskonałe pieczone żeberka wołowe au jus i ananas „Niespodzianka” – nadeszła pora sjesty. Z Goldfingerem Bond spotkać się miał dopiero o trzeciej, na rozgrywce popołudniowej.
Du Pont, który w tym czasie stracił dalsze dziesięć tysięcy dolarów albo jeszcze więcej, potwierdził, że Goldfinger ma sekretarkę.
– Nigdy jej nie widziałem. Nie wychodzi z apartamentu. Pewnie jakaś chórzystka. Chciał ją przelecieć i tyle. – Uśmiechnął się, aż mu zwilgotniały usta. – Chciałem oczywiście powiedzieć, że chciał się z nią przelecieć… samolotem. Dlaczego pan pyta? Wpadł pan na coś?
Bond niczego nie gwarantował.
– Jeszcze nie wiem. Po południu najpewniej do was nie zejdę. Niech pan powie Goldfingerowi, że znudziło mnie obserwowanie gry i że jestem w mieście. – Zamilkł na moment. – Ale jeśli moje domysły są trafne, niech się pan nie dziwi niczemu, co się może zdarzyć. Gdyby Goldfinger zaczął zachowywać się dziwnie, proszę siedzieć spokojnie i patrzeć. Niczego nie obiecuję. Sądzę, że go mam, ale mogę się mylić.
Du Pont był rozradowany.
– Brawo, chłopie, brawo! – zawołał wylewnie. – Nie mogę się doczekać, kiedy przyciśniemy tego skurczybyka do muru! I niech szlag trafi te jego ślipia!
Bond udał się windą do swego apartamentu. Otworzył walizkę, wyjął z niej leikę M3, światłomierz MC, filtr numer K2 i lampę błyskową. Sprawdził aparat i wkręcił do lampy jednorazową żarówkę. Wyszedł na balkon, zerknął na słońce, żeby określić, w jakiej części nieba znajdzie się o trzeciej trzydzieści i wrócił do saloniku, zostawiając balkon otwarty. Stanął zaraz przy drzwiach i włączył światłomierz. Czas ekspozycji wynosił jedną setną sekundy. Taki sam czas ustawił na aparacie, przesłonę oszacował na f-11, a odległość na dwanaście stóp. Zamocował osłonę obiektywu i pstryknął jedno zdjęcie, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Później założył film i podłączył lampę.
Odłożywszy sprzęt, znów podszedł do walizki i wyjął z niej opasłą księgę. Była to Biblia. Opracowanie literackie. Otworzył ją i wydostał swego walthera PPK wraz z futerałem typu Berns Martin. Przymocował futerał do paska od spodni, z lewej strony. Dwa, trzy razy wyciągnął szybko broń. Sprawdzian wypadł zadowalająco. Dokładnie zbadał rozkład swego apartamentu zakładając, że będzie podobny do rozkładu pomieszczeń w Apartamencie Hawajskim. Wyobraził sobie scenę, którą niemal na pewno ujrzy, kiedy tam wejdzie. Wypróbował klucz uniwersalny na różnych zamkach i przećwiczył bezszelestne otwieranie drzwi. Później postawił wygodne krzesło naprzeciw otwartego balkonu, usiadł, zapalił chesterfielda i patrząc na bezkres morza, myślał, co też powiedzieć Goldfingerowi, gdy nadejdzie pora.
O trzeciej piętnaście wstał, wyszedł na balkon i ostrożnie zerknął na dwie maleńkie postacie rysujące się na kwadratowym tle jak z zielonego rypsu. Cofnął się w głąb pokoju i sprawdził czas ekspozycji na aparacie. Światło nie zmieniło się. Narzucił na siebie lekką, ciemnoniebieską marynarkę z czesanej wełny, poprawił krawat i zawiesił na szyi pasek od aparatu tak, że leika oparła mu się o pierś. Potem, rozejrzawszy się wokoło po raz ostatni, wyszedł i skierował się do windy. Zjechał na parter i oglądał chwilę wystawy w foyer. Kiedy winda ruszyła w górę, poszedł ku schodom i wolno ruszył na drugie piętro. Rozkład numerów był tu dokładnie taki sam, jak na piętrze dwunastym, więc apartament Goldfingera znalazł tam, gdzie spodziewał się go znaleźć. W pobliżu nie zauważył nikogo. Wyjął klucz uniwersalny, cichutko otworzył drzwi, po czym je za sobą zamknął. W korytarzyku, na wieszaku, wisiał płaszcz przeciwdeszczowy, lekka kurtka z wielbłądziej wełny i bladoszary filcowy kapelusz. Bond chwycił mocno leikę prawe ręką, podniósł aparat na wysokość twarzy i przylgnąwszy okiem do wziernika, delikatnie nacisnął klamkę drzwi do saloniku. Nie były zamknięte na klucz. Agent 007 wprawnie je uchylił.
Читать дальше