Dziewczyna zaczęła okazywać zmieszanie.
– Chyba nie jestem odpowiednio ubrana. Czy mogę pójść włożyć coś na siebie.
Agent nie był pewien, czy jej zaufać. W końcu to nie u niego zarabiała sto funtów tygodniowo.
– Nie, zostań w tym – rzucił lekko. – Wyglądasz tak samo porządnie, jak setki ludzi wokół basenu. – Przeciągnął się. – No i czas już dopiec nieco naszemu panu Goldfingerowi!
Rozmawiając, Bond zerkał od czasu do czasu na grających w kanastę. Gra toczyła się z pozoru normalnie. Agent nachylił się nad obiektywem lornetki. Jednak nie, bo Du Pont zdawał się teraz innym człowiekiem! Dużo gestykulował, półprofil jego zaróżowionej twarzy tryskał życiem! Akurat wyjął karty z dłoni i ułożył je na stole – prawdziwa kanasta z królów. Bond przesunął obiektyw. Wielka niczym lico czerwonawobrązowego księżyca twarz była niewzruszona, obojętna. Goldfinger cierpliwie czekał, czekał, aż nastanie pora – wtedy chwyci swoją szansę. Teraz sięgnął ręką do aparatu słuchowego i wcisnął mocniej słuchawkę, gotów odebrać sygnał, jak tylko nadejdzie.
Bond cofnął się o krok.
– Zgrabne urządzonko – powiedział. – Na jakiej częstotliwości nadajesz?
– Mówił mi, ale nie pamiętam. – Przymrużyła oczy. – Sto siedemdziesiąt czegoś tam. Mega… Mega…
– Megaherców. Może, ale dziwiłbym się, gdyby razem z twoim tekstem nie odbierał komunikatów policyjnych i zleceń dla radio-taxi. Ten facet umie się koncentrować, oj umie. – Bond uśmiechnął się. – A więc do dzieła! Wszystko gotowe? Czas dać mu nauczkę.
Naraz oparła dłoń na rękawie jego marynarki: na środkowym palcu agent zauważył pierścionek – duże złote dłonie splecione w uścisku wokół złotego serca.
– Czy naprawdę musisz? Czy nie możesz zostawić go w spokoju? – spytała płaczliwie. – Nie wiem, co mi za to zrobi. Proszę… – nalegała. Zarumieniła się gwałtownie. – Podobasz mi się. Już dawno nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Czy nie mógłbyś zostać tu trochę dłużej? – Spuściła wzrok. – Jeżeli zostawisz go w spokoju, to ja… Ja zrobię wszystko – dokończyła w pośpiechu.
Bond uśmiechnął się. Wziął ją za rękę i uścisnął.
– Przykro mi. Płacą mi za tę robotę i muszę ją dokończyć. Między nami mówiąc – ciągnął beznamiętnie – chcę ją dokończyć. Czas już, żeby ktoś wypuścił z Goldfingera powietrze. Gotowa?
Nie czekając na odpowiedź, nachylił się nad lornetką wciąż ustawioną na Goldfingera i odchrząknął. Uważnie obserwował twarz tamtego. Odnalazł ręką przełącznik mikrofonu i nacisnął go.
W aparacie słuchowym karciarza musiał zabrzmieć jakiś leciutki szmer, bo choć oblicze gracza ani drgnęło, najpierw wolno uniósł głowę, a później ją opuścił, jakby błogosławił niebiosa za łaskę.
Bond odezwał się głosem aksamitnie groźnym.
– A teraz posłuchaj, mój panie – tu urwał. Goldfinger wciąż trzymał twarz, choć pochylił nieco głowę, jak gdyby nasłuchując. Przyglądał się uważnie kartom; ręce miał idealnie spokojne. – Mówi James Bond. Pamiętasz mnie, Goldfinger? Gra się skończyła, czas na zapłatę. Na zdjęciu mam wszystko, co tu zmontowałeś. Jest na nim blondynka, lornetka, mikrofon, ty i twój aparat słuchowy. Jeśli nie zrobisz dokładnie tego, co ci powiem, fotografia powędruje do FBI i do Scotland Yardu. Kiwnij głową, czy zrozumiałeś.
Oblicze Goldfingera wciąż było pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, ale wielka, okrągła głowa schyliła się, po czym wyprostowała.
– Połóż karty na stół wierzchem do góry.
Opuścił ręce, rozluźnił palce i karty ześlizgnęły się na blat.
– Weź książeczkę czekową i wypisz czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta kwota wynika z następującej kalkulacji: na trzydzieści pięć tysięcy orżnąłeś pana Du Ponta; dziesięć tysięcy to moje honorarium, dodatkowe pięć wynagrodzi cenny czas, jaki pan Du Pont przy tobie zmarnował.
Bond patrzył, jak Goldfinger spełnia jego polecenia. Zerknął też na Du Ponta. Du Pont pochylał się nad stołem i wytrzeszczał oczy.
Karciarz wyrwał powoli czek z książeczki, odwrócił go na drugą stronę i złożył dodatkowy podpis.
– Dobra. A teraz zanotuj sobie na okładce książeczki to, co powiem, i lepiej zanotuj dokładnie. Zarezerwuj mi przedział w ekspresie Silver Meteor do Nowego Jorku na dziś wieczór. Do przedziału zamów butelkę przedniego szampana z lodu i stos kanapek z kawiorem. Kawior ma być też najlepszy. I trzymaj się ode mnie z daleka, nie próbuj żadnych sztuczek. Gdybym jutro nie dotarł do Nowego Jorku cały i zdrowy, zdjęcie wraz ze szczegółowym raportem dotrze pocztą tam, gdzie trzeba. Zrozumiałeś? Potwierdź.
I znów wielka głowa Goldfingera powędrowała wolno w dół i w górę, a na wysokim, pozbawionym zmarszczek czole wykwitły kropelki potu.
– W porządku. A teraz wręcz czek panu Du Pontowi i powiedz: „Pokornie przepraszam. Oszukiwałem pana”. Potem możesz sobie iść.
Ręka wykonała polecenie i czek spoczął przed Du Pontem. Usta otworzyły się i przemówiły. Oczy miał spokojne, wzrok skoncentrowany – Goldfinger odprężył się. Przecież to tylko pieniądze, zapłacił za bezpieczny odwrót.
– Jeszcze chwileczkę, Goldfinger, jeszcze nie skończyliśmy. – Bond zerknął na dziewczynę. Patrzyła na niego tak jakoś dziwnie. Na jej twarzy malował się lęk i cierpienie, lecz dostrzegł tam również wyraz uległości i spragnienia. – Jak masz na imię? – spytał.
– Jill. Jill Masterton.
Goldfinger wstał, właśnie się odwracał.
– Stój! – zawołał ostro Bond.
Goldfinger zamarł w pół kroku. Podniósł wzrok i wbił go w balkon. Oczy miał szeroko rozwarte jak wtedy, gdy agent spotkał go po raz pierwszy. Zdawało się, że ich trzeźwe, penetrujące spojrzenie mknie ku lornetce, przebija się przez układ soczewek i oczy Bonda, by utkwić w tyle czaszki. Ten wzrok mówił: „Zapamiętam to sobie, panie Bond”.
– Byłbym zapomniał, zrobisz jeszcze coś, Goldfinger. Zabieram do Nowego Jorku zakładniczkę, pannę Masterton. Dopilnuj, żeby zjawiła się w pociągu. Aha, nie chcę już przedziału. Zarezerwuj salonkę. To wszystko.
Minął tydzień. Bond stał przy otwartym oknie gabinetu na siódmym piętrze wysokiego budynku na Regens Park. U stóp kwatery głównej Secret Service leżał Londyn uśpiony księżycem w pełni, którego tarcza sunęła miękko ponad miastem, meandrując między ławicami pierzastych chmur. Big Ben wybił trzecią. W ciemności zadzwonił telefon. Bond odwrócił się i podszedł szybko do biurka na środku pokoju. Blat zalewały promienie lampy osłoniętej zielonym abażurem. Z rzędu czterech telefonów agent wybrał czarny.
– Oficer dyżurny, słucham – rzucił w słuchawkę.
– Posterunek „H”, sir.
– Łączyć.
Usłyszał brzęczęco-buczący pogłos jak zwykle beznadziejnego połączenia radiowego z Hongkongiem. Dlaczego to akurat Chiny musiały zawsze ulegać wpływom plam słonecznych? Śpiewny głos zapytał:
– Universal Export?
– Tak.
Głęboki, tubalny bas dochodzący jak zza ściany – to centrala londyńska – powiedział:
– Ma pan połączenie z Hongkongiem. Proszę mówić głośniej.
– Niech pan się wyłączy! – rzucił niecierpliwie Bond.
– Ma pan połączenie. Proszę głośniej – zawtórował Londynowi melodyjny głos z Hongkongu.
– Halo! Halo! Czy to Universal Export?
– Tak.
– Tu Dickson. Słyszy mnie pan?
– Tak, słyszę.
– Chodzi o telegram, który do was wysłałem, o transport owoców, o mango. Wie pan, o co idzie?
Читать дальше