– Tak, mam tu dokumenty. – Bond przysunął do siebie teczkę z papierami. Wiedział, o czym tamten mówi. Posterunek „H” do – maga się min magnetycznych, które miały być podłożone na trzech szpiegowskich dżonkach obsadzonych załogami komunistycznych agentów. Owi agenci stacjonowali w Makao, gdzie przechwytywali brytyjskie myśliwce i przeszukiwali je, niby to w pogoni za chińskimi uchodźcami.
– No więc rachunek musi być uregulowany do dziesiątego… Oznaczało to, że dżonki odpływają lub że po dziesiątym straże na pokładach zostaną podwojone; mogło też oznaczać jakąś inną sytuację krytyczną.
– Będzie – rzekł krótko Bond.
– Dzięki. Cześć. – Bond przerwał połączenie z Hongkongiem i podniósł słuchawkę zielonego telefonu. Nakręcił numer oddziału „Q” i zamienił kilka słów z oficerem dyżurnym. Wszystko będzie załatwione. Rano odlatywał w tamtym kierunku samolot BOAC, Britannia. Oddział „Q” dopilnuje, żeby skrzynka znalazła się w ładowni maszyny na czas.
Bond rozparł się w fotelu. Sięgnął po papierosa i zapalił. Oczyma wyobraźni ujrzał małe, źle klimatyzowane biuro mieszczące się na nabrzeżu w Hongkongu, ujrzał białą, mokrą od potu koszulę numeru 279, którego dobrze znał, a który przed chwilą przedstawił się jako Dickson. Numer 279 rozmawia pewnie teraz ze swym zastępcą: „W porządku. Londyn potwierdza dostawę. Przejrzyjmy jeszcze raz cały gryplan”. Bond uśmiechnął się krzywo. Nie chciałby tkwić w Hongkongu na ich miejscu. Nigdy nie lubił występować przeciwko Chińczykom – było ich zbyt wielu. Posterunek „H” mógł naruszyć gniazdo szerszeni, lecz M. zdecydował, że nadszedł czas, by udowodnić opozycji, iż Secret Service w Hongkongu nie wypadł jeszcze z interesu.
Trzy dni temu, kiedy M. wspomniał po raz pierwszy, że na liście służb nocnych figuruje nazwisko Bonda, agent 007 nie zapalił się do tego pomysłu. Spierał się z M. twierdząc, że niewiele wie o rutynowych obowiązkach oficerów dyżurnych, że to zbyt odpowiedzialna praca, by wykonywał ją ktoś, kto przez sześć lat harował w sekcji 00 i kto już dawno temu zapomniał wszystko, co wiedział na temat takiej roboty.
„Szybko sobie przypomnisz – odparł M., nie podzielając jego odczuć. – Będziesz miał jakieś kłopoty, poradź się któregoś z oficerów z sekcji służb albo szefa sztabu. Ostatecznie możesz poradzić się mnie. (Bond wyobraził sobie wtedy z uśmiechem, jak to budzi M. w środku nocy, bo jakiś facet w Tokio czy w Adenie popadł akurat w tarapaty). Zresztą to już postanowione. Chcę, żeby każdy ze starszych oficerów odsłużył swoje w centrali. – Tu M. spojrzał zimno na Bonda. – Prawdę mówiąc, 007, miałem wczoraj do czynienia z kimś z Ministerstwa Skarbu. Ten ktoś sądzi, że to, co robicie, nie nadąża za duchem czasu. Nawet się z nim nie spierałem 2. Głos M. złagodniał. – Powiedziałem mu tylko, że jest w błędzie. (Bond bez trudu wyobraził sobie i tę scenę.) Mimo to teraz, kiedy znalazłeś się z powrotem w Londynie, trochę dodatkowych obowiązków ci nie zaszkodzi. Nie wyjdziesz z wprawy”.
W sumie dodatkowe obowiązki Bondowi nie przeszkadzały. Odsłużył już połowę pierwszego tygodnia i jak dotąd była to kwestia posługiwania się zdrowym rozsądkiem lub przekazania spraw do odpowiedniej sekcji. Polubił zacisze gabinetu, spodobało mu się, że zna tajemnice innych, i to, że od czasu do czasu piękne dziewczęta z kantyny przynosiły mu kawę i kanapki.
Pierwszej nocy dziewczyna z kantyny przyniosła herbatę. Bond spojrzał na nią sucho. „Nie pijam herbaty. Herbata zamula. Co więcej, herbata była jedną z głównych przyczyn upadku Imperium Brytyjskiego. Bądź tak dobra i zrób mi kawę”. Dziewczyna zachichotała i popędziła rozgłosić słowa Bonda w kantynie. Od tamtego czasu dostawał kawę, a powiedzonko „filiżanka mułu” obiegło cały gmach.
Innym powodem, dla którego Bond cieszył się na pustkę nocnej służby, był fakt, że dawała mu ona czas na realizację pomysłu, z jakim nosił się już od roku. Bond chciał napisać podręcznik tajemnych metod walki wręcz. Podręcznik miał nosić tytuł Przeżyj] i zawierać najlepsze wskazówki z tego wszystkiego, co na ten temat pisali agenci tajnych służb na całym świecie. Bond nikomu się ze swego zamysłu nie zwierzał, ale miał nadzieję, że gdyby udało mu się książkę napisać, M. zezwoliłby umieścić ją na liście podręczników Secret Service zawierających opisy chwytów i technik stosowanych przez wywiad.
Bond wypożyczał z archiwum książki w językach obcych lub, jeśli było to niezbędne, w przekładzie. Większość z nich została zdobyta na agentach wroga albo przechwycona od wrogich organizacji; niektóre M. otrzymał w prezencie od agend siostrzanych takich jak OSS, CIA czy Deuxieme. Ale teraz Bond miał przed sobą łup szczególnie cenny: tłumaczenie broszurki zatytułowanej krótko Obrona przeznaczonej dla agentów organizacji ŚMIERSZ – sowieckiej organizacji niosącej śmierć i zemstę.
Doszedł do połowy rozdziału drugiego. W wolnym przekładzie jego tytuł brzmiał: „Chwyty i trzymania krępujące”. Zajął się lekturą i przez pół godziny studiował podrozdziały traktujące o konwencjonalnym „chwycie nadgarstkowym”, o „zakładaniu dźwigni pod ramię i pod przedramię”, o chwycie krępującym „za głowę”, o „wykorzystaniu szyjnych punktów nacisku”.
Po trzydziestu minutach agent odrzucił maszynopis. Wstał, ruszył do okna i zapatrzył się w noc. W prostym, pozbawionym osłonek języku, jakiego używali Rosjanie, było coś obrzydliwie brutalnego. Owa brutalność znów wprawiła Bonda w stan zniechęcenia, w stan, któremu agent 007 uległ dziesięć dni temu na lotnisku w Miami. Co się z nim działo? Czyżby miał już tego wszystkiego dosyć? Miękł, czy tylko wychodził z wprawy? Stał tak chwilę, obserwując księżyc sunący po niebie, przemykający szybko między chmurami. Później wzruszył ramionami i wrócił do biurka. Doszedł do wniosku, że przejadły mu się wszelkie odmiany przemocy fizycznej tak, jak każdemu psychoanalitykowi musiały się z czasem przejeść mentalne aberracje pacjentów.
Bond jeszcze raz przeczytał fragment, który wprowadził go w ów szczególny stan: „Z pijaną kobietą można się także uporać, chwytając dolną wargę jej ust kciukiem i palcem wskazującym. Mocne zaciśnięcie palców i wykręcenie wargi z jednoczesnym ciągnięciem do przodu spowoduje, że pijana podąży za nami”.
– Kciuk i palec wskazujący… Co za obleśna delikatność! – mruknął do siebie. Zapalił chesterfielda i wpatrzył się w smugi światła bijące z lampy na biurku. Starał się myśleć o czymś innym i zapragnął, żeby rozdzwonił się jakiś telefon, żeby nadszedł jakiś sygnał. Jeszcze pięć godzin, pięć godzin do raportu, który o dziewiątej rano musi zdać szefowi sztabu albo samemu M., jeśli M. przyjdzie do pracy wcześniej. Coś mu ciągle chodziło po głowie, coś, co chciał w wolnej chwili sprawdzić. Co to takiego…? Co zmusiło go do myślenia o tym akurat teraz…? Jakieś słowo? Palec wskazujący! Palec wskazujący, po angielsku forefinger! Forefinger – Goldfinger! Miał sprawdzić, czy w kartotekach mają coś o tym człowieku!
Podniósł słuchawkę zielonego aparatu i nakręcił numer archiwum.
– Nic mi to nazwisko nie mówi, sir. Sprawdzę i oddzwonię.
Bond odłożył słuchawkę.
Odbyli wtedy cudowną podróż koleją. Jedli kanapki, pili szampana, a później, w rytm dudnienia potężnych diesli łapczywie odmierzających mile, kochali się długo i bez pośpiechu, korzystając z wąskiej leżanki. Dziewczyna zdawała się usychać z braku seksu. Budziła go nocą dwa razy. Pieściła delikatnie, domagając się wzajemności, nie mówiła nic i chłonęła jego umięśnione, szczupłe ciało. Potem za dnia dwukrotnie opuszczała zasłonki, by stłumić jaskrawy blask słońca, brała go za rękę i prosiła: „Kochaj mnie, James” tak, jak dziecko prosi o cukierka.
Читать дальше