Jeszcze teraz Bond słyszał umykający, srebrzysty dźwięk dzwoneczków na mijankach, zawodzący gwizd lokomotywy i cichą wrzawę za oknem, na stacjach; leżeli wtedy i czekali, aż znów ogarnie ich zmysłowy stukot kół.
Jill Masterton powiedziała, że Goldfinger przyjął porażkę z obojętnością i opanowaniem. Miała Bondowi przekazać od niego, że wraca do Anglii za tydzień i że pragnie rozegrać z nim partyjkę golfa w Sandwich. Nic więcej – żadnych pogróżek, żadnych przekleństw. Chciał tylko, żeby Jill wróciła najbliższym pociągiem. Dziewczyna wyznała Bondowi, że wróci. Agent starał się to jej wyperswadować, ale ona nie obawiała się Goldfingera. No, bo co mógł jej niby zrobić? Poza tym zapewniał jej dobrą pracę.
Bond postanowił dać Jill te dziesięć tysięcy dolarów, które Du Pont, wyjąkując podziękowanie i gratulacje, wetknął mu w dłoń. Agent zmusił ją, by wzięła pieniądze. „Ja ich nie chcę – powiedział wtedy. – Nie wiedziałbym, co z nimi zrobić. Tak czy owak, zatrzymaj je na czarną godzinę, na wypadek, gdybyś musiała stamtąd uciekać. Powinienem dać ci milion. Nigdy nie zapomnę tej nocy. I dnia”.
Bond odprowadził ją na stację, pocałował mocno w usta i odszedł. Nie była to miłość, lecz gdy jego taksówka ruszała z postoju przy Pensylwania Station, przypomniał mu się taki oto wierszyk:
Jedna miłość ogniem płonie, na inną tylko pluć, lecz najlepsza i najczystsza bez dwóch zdań – chuć. Nie, niczego nie żałował. Popełnili grzech? Jeśli tak, to jaki? Grzech nieczystości? Bond uśmiechnął się. I na to miał cytat, w dodatku cytat ze świętego, ze Świętego Augustyna: O Boże, ześlij na mnie Dar Czystości. Ale jeszcze nie teraz.
Zadzwonił zielony telefon.
– Mam trzech Goldfingerów, sir. Dwóch z nich nie żyje. Trzeci to ruska skrzynka kontaktowa w Genewie. Prowadzi zakład fryzjerski i przekazuje instrukcje. Wtyka je odpowiednim klientom w prawą kieszeń, gdy czyści im szczotką marynarki. Stracił pod Stalingradem nogę. Pasuje, sir? Jest tu o nim jeszcze więcej…
– Nie, wystarczy, dziękuję. To na pewno nie mój Goldfinger.
– Może rano znajdziemy coś w kartotekach Scotland Yardu, sir. Czy ma pan jego zdjęcie?
Bondowi przypomniał się film z leiki. Nawet nie zatroszczył się o to, by go wywołać. Szybciej będzie, jak sporządzi portret pamięciowy Goldfingera. – A czy sala od portretów pamięciowych jest wolna? – spytał.
– Tak jest, sir. Jeśli pan sobie życzy, mogę z panem popracować.
– Dziękuję, już schodzę.
Bond polecił centrali telefonicznej, żeby zawiadomiła szefów sekcji, gdzie go mogą znaleźć, wyszedł i zjechał windą na pierwsze piętro, do archiwum.
Nocą w olbrzymim gmachu panowała niezwykła cisza. W jej tle słychać było miękki szmer pracujących urządzeń i sygnały ukrytego życia: przytłumiony stukot maszyny do pisania dochodzący zza drzwi, które Bond mijał, szybko wyciszone klekotliwe trzaski zakłóceń radiowych dobiegających zza innych, delikatny szum systemu wentylacyjnego. Człowiek czuł się tu jak na pancerniku cumującym w porcie.
Oficer dyżurny archiwum siedział już za konsolą w sali portretów pamięciowych.
– Czy może mi pan najpierw podać zarys jego twarzy, sir? – zapytał. – Tym sposobem od razu wyeliminuję te slajdy, które z pewnością nam się nie przydadzą.
Bond opisał twarz Goldfingera, oparł się wygodnie i spojrzał na rozświetlony ekran.
Maszyna do sporządzania portretu pamięciowego konstruuje przybliżony portret podejrzanego lub kogoś, kogo widziano przelotnie na ulicy, w pociągu albo w rozpędzonym samochodzie. Działa na zasadzie latarni magicznej. Najpierw operator rzuca na ekran obrazy różnokształtnych głów różnej wielkości. Kiedy ogólny zarys głowy jest już ustalony, zostaje na ekranie. Dalej nakłada się nań pasującą fryzurę, a jeszcze później inne cechy charakterystyczne, jedną po drugiej: kształt oczu, nosa, podbródka, ust, brwi, uszu, rys policzków. Otrzymuje się w rezultacie cały obraz twarzy dokładny na tyle, na ile zapamiętał go sobie odtwarzający. Portret fotografuje się i wciąga do rejestru.
Złożenie niezwykłego oblicza Goldfingera zajęło trochę czasu, za to kiedy skończyli, oczom Bonda ukazała się monochroniczna, wielce zbliżona do oryginału podobizna. Agent podyktował jeszcze kilka szczegółów dotyczących opalenizny Goldfingera, koloru jego włosów, wyrazu oczu i było po wszystkim.
– Nie chciałbym spotkać tego typa po ciemku – skonstatował dyżurny z archiwum. – Przekażę to Scotland Yardowi, kiedy obejmą służbę. Odpowiedź powinna być po lunchu.
Bond wrócił na siódme piętro. Po drugiej stronie globu zbliżała się północ i posterunki wschodnie kończyły pracę. Zwaliła się na niego lawina sygnałów, na które musiał odpowiedzieć. Musiał też uzupełnić dziennik przebiegu służby i nagle zrobiła się ósma rano. Zatelefonował do kantyny i zamówił śniadanie. Właśnie je skończył, gdy dobiegł go zgrzytliwy terkot czerwonego telefonu. Dzwonił M. Dlaczego u diabła zjawił się w pracy pół godziny wcześniej?
– Melduję się, sir.
– Przyjdź do mego biura, 007. Chcę z tobą zamienić parę słów, nim zdasz służbę.
– Tak jest, sir. – Bond odłożył słuchawkę. Narzucił marynarkę, przeczesał ręką włosy, zawiadomił centralę, że idzie do M., wziął dziennik przebiegu służby, wsiadł do windy i pojechał na ósme, ostatnie piętro. Nie spotkawszy ani szefa sztabu, ani jakże atrakcyjnej panny Monepenny, zastukał do drzwi gabinetu M. i wszedł do środka.
– Siadaj, 007. – Ogolony, pachnący czystością M. odprawiał akurat ceremoniał zapalania fajki. Nosił sztywny, biały kołnierzyk i luźno zawiązany krawat w groszki, a jego pomarszczona twarz, niczym twarz wilka morskiego, tryskała energią i niecną wesołością.
Bond natomiast wiedział, że brodę pokrywa mu czarna szczecina, zdawał też sobie sprawę z niezbyt świeżego wyglądu swojego ubrania i oblicza. Mimo to starał się skupić.
– Noc spokojna? – M. rozpalił wreszcie fajkę. Srogie, zdrowe oczy spojrzały uważnie na Bonda.
– Raczej tak, sir. Posterunek „H”… M. uniósł na cal rękę.
– Zostawmy to. Przeczytam w dzienniku. To chyba to, prawda?
Bond wręczył M. ściśle tajny skoroszyt. Ten odłożył materiały na bok i uśmiechnął się sardonicznie jednym ze swych rzadkich, gorzkich uśmiechów.
– Świat się zmienia, 007. Chwilowo zdejmuję cię ze służb nocnych.
Z kolei uśmiech, z jakim Bond odpowiadał zwykle na pytania szefa, stał się nagle uśmiechem wymuszonym. Serce zaczęło bić mu szybciej, czego tyle już razy doświadczał w gabinecie M. Stary coś dla niego szykował.
– Właśnie zaczynałem się wciągać, sir.
– Ano. Potem będziesz miał mnóstwo okazji. Wynikła pewna sprawa, dziwna sprawa… W gruncie rzeczy nie kwalifikowałaby się do tego, byśmy się nią zajmowali, gdyby nie jeden bardzo szczególny ślad, który… – Tu M. wykonał gest, jakby odrzucał od siebie fajkę. – Który może okazać się guzik warty.
Bond usiadł wygodniej. Nie mówił nic. Czekał.
– Wczoraj jadłem obiad z dyrektorem naczelnym Banku. Człowiek ciągle się czegoś uczy. Przynajmniej ja nauczyłem się wczoraj czegoś nowego. Złoto, jego ciemne strony: przemyt, fałszerka i tak dalej. Nigdy nie przypuszczałem, że Bank Anglii wie tak dużo o kanciarzach. Wygląda na to, że do jego obowiązków należy też ochrona naszej waluty. – M. uniósł brwi. – Wiesz coś na temat złota, 007?
– Nie, sir.
– Do wieczora będziesz wiedział. Masz umówione spotkanie z niejakim pułkownikiem Smithersem. W Banku, o czwartej. Starczy ci czasu, żeby odespać noc?
Читать дальше