W wyblakłych oczach Goldfingera płonął teraz posępny ogień, a na brązowawe policzki wystąpił mu lekki rumieniec. Był wciąż opanowany, spokojny, głęboko przekonany o swych racjach. Bond nie dostrzegł w nim cech wariata czy fantasty. Tak. Goldfinger sposobił się do czegoś szaleńczego, ale trzeźwo oceniał szansę i wiedział, że istnieją.
– No dobra, powiedz pan wreszcie, co to takiego. I jaką rolę przewidział pan dla nas? – spytał.
– To rabunek, panie Bond. Rabunek, który nie spotka się z żadnym oporem, z czyimkolwiek oporem. Trzeba tylko wszystko bardzo starannie przeprowadzić. Będzie mnóstwo papierkowej roboty, musimy dopilnować realizacji szeregu poleceń wykonawczych. Chciałem robić to sam, ale akurat zaproponował pan swoje usługi. Zajmie się pan właśnie tym. Panna Masterton będzie pana sekretarką. Wynagrodzenie – już je pan częściowo otrzymał, bo darowałem panu życie. Kiedy zakończymy szczęśliwie całą operację, dostanie pan milion funtów w złocie. Panna Masterton otrzyma pół miliona.
– Nareszcie mówi pan do rzeczy! – zawołał entuzjastycznie Bond. – Do czego się przymierzamy? Będziemy rabować złoto z tęczy na niebiosach czy jak?
Goldfinger skinął głową.
– Tak. Dokładnie tak. Chcę podprowadzić złoto wartości piętnastu miliardów dolarów, blisko połowę zapasów złota całego świata. Obrabujemy Fort Knox, panie Bond.
– Fort Konx. – Bond pokiwał poważnie głową. – Czy to aby trochę nie za trudne zadanie dla dwóch facetów i dziewczyny?
Goldfinger wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Na ten tydzień proszę powstrzymać się od dowcipkowania, panie Bond. Potem może się pan śmiać, ile dusza zapragnie. Będę miał do dyspozycji około stu ludzi, mężczyzn i kobiet. Wybrani zostaną niezwykle starannie spośród członków sześciu najpotężniejszych gangów w Stanach Zjednoczonych. Grupa ta stanowić będzie najwybitniejszy, najbardziej zwarty oddział, jaki w czasach pokoju kiedykolwiek zgromadzono.
– No dobrze. Ilu strażników pilnuje skarbu Fortu Knox?
Goldfinger wolno potrząsnął głową. Zastukał raz w drzwi, znajdujące się za jego plecami. Otworzyły się natychmiast. W progu, czujny i gotowy do ataku, stał Złota Rączka. Kiedy zobaczył, że rozmowa przebiega normalnie, wyprostował się i oczekiwał rozkazów.
– Ciśnie się panu na usta wiele pytań, panie Bond – rzekł złotnik. – Dzisiejszego popołudnia o drugiej trzydzieści na wszystkie otrzyma pan odpowiedź. A w tej chwili mamy dokładnie godzinę dwunastą. – Agent spojrzał na swój zegarek i ustawił czas. – Pan i panna Masterton będziecie uczestniczyli w spotkaniu, w czasie którego zamierzam przedstawić moją propozycję szefom sześciu wspomnianych organizacji. Bez wątpienia ludzie ci zadadzą pytania identyczne z tymi, jakie pan chce mi zadać. Odpowiem wyczerpująco. Później z panną Masterton zabierze się pan do opracowywania szczegółów. Proszę żądać wszystkiego, co będzie panu potrzebne. Mój Koreańczyk troskliwie o was zadba i będzie was nieustannie pilnował. Proszę nie stwarzać sytuacji konfliktowych, ponieważ Złota Rączka natychmiast pana zabije. I niech pan nie próbuje uciekać czy nawiązywać kontaktu ze światem zewnętrznym, to strata czasu. Zaangażowałem was i domagać się będę sumiennego wypełniania obowiązków. Czy układ stoi?
– Zawsze chciałem być milionerem – odparł sucho Bond.
Goldfinger nie patrzył na niego. Przyglądał się swoim paznokciom. Następnie posłał agentowi ostatnie, twarde spojrzenie, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Bond siedział i gapił się na nie. Przeczesał dłońmi włosy i mocno potarł twarz.
– No no no… – rzucił wymownie w pustkę.
Wstał i przeszedł przez łazienkę, zastukał do drzwi, za którymi spała dziewczyna.
– Kto tam?
– To ja. Jesteś ubrana?
– Tak. – Jej głos nie brzmiał zbyt entuzjastycznie. – Wejdź.
Siedziała na krawędzi łóżka i wciągała na nogę but. Miała ubranie, w jakim widział ją po raz pierwszy. Sprawiała wrażenie osoby zebranej w sobie, opanowanej i wcale nie zdziwionej nowym otoczeniem. Zerknęła na Bonda. Jej spojrzenie było pełne rezerwy, nawet lekceważące. – Ty nas w to wpakowałeś. Teraz nas z tego wyciągnij – rzuciła zimno i z wyrachowaniem.
– Może mi się uda – odparł przyjacielsko Bond. – Udało mi się wyciągnąć nas z grobu.
– Ale najpierw nas tam wpakowałeś.
Agent przypatrzył się jej uważnie. Pomyślał sobie, że dziewczyna jest na czczo i jeśli teraz da jej klapsa w pupę, będzie to gest wysoce nieelegancki.
– Taka gadka do niczego nie doprowadzi. – Tkwimy w tym po uszy, życzysz sobie tego czy nie. Co chcesz na śniadanie, a raczej na lunch? Jest kwadrans po dwunastej. Ja już jadłem. Zamówię coś dla ciebie, wrócę i opowiem, co jest grane. Stąd jest tylko jedno wyjście i ten Koreańczyk go pilnuje. Więc co ma być: śniadanie czy lunch?
Głos jej nieco złagodniał.
– Poproszę jajecznicę i kawę. I grzankę z marmoladą. Dziękuję.
– Papierosy.
– Nie, dziękuję. Nie palę.
Bond wrócił do swego pokoju i zastukał do drzwi. Uchyliły się na cal.
– Spokojnie, Złota Rączko, nie zamierzam cię zabić. Jeszcze nie teraz.
Drzwi otworzyły się szerzej. Twarz Koreańczyka była jak z kamienia. Agent złożył zamówienie. Drzwi zamknęły się. Bond zrobił sobie bourbona z wodą, usiadł na łóżku i zaczął myśleć, jak też przeciągnąć Tilly na swoją stronę. Od początku stawiała mu opór.
Czy tylko z powodu siostry? Dlaczego Goldfinger wspomniał coś tajemniczego o jej „inklinacjach”? Była skryta, jakby mu wroga, czuł to. Tak, była piękna, fizycznie pociągająca, ale tkwiło w niej coś zimnego, nieugiętego, czego Bond nie umiał ani zrozumieć, ani określić. Niech tam, najważniejsze to nakłonić ją do współdziałania. Życie w więzieniu wcale mu się nie uśmiechało.
Wrócił do jej pokoju. Drzwi zostawił otwarte, żeby usłyszeć Koreańczyka. Nadal siedziała na łóżku zwinięta i zastygła w bezruchu. Uważnie go obserwowała. Bond oparł się o framugę i pociągnął solidny łyk ze szklaneczki.
– Powiem ci coś. Tak będzie chyba lepiej. Jestem ze Scotland Yardu. – Taki eufemizm wystarczy. – Ścigamy Goldfingera. On ma to gdzieś. Sądzi, że przynajmniej przez tydzień nikt nas tu nie znajdzie. I pewnie ma rację. Nie zamordował nas, bo chce, żebyśmy dla niego pracowali. Mamy opracować szczegóły pewnego rabunku. Duża sprawa, trzeba mieć do tego łeb. Ale jest też od groma papierkowej roboty i siedzenia za biurkiem. To nasza działka. Piszesz na maszynie? Stenografujesz?
– Tak. – Jej oczy rozbłysły. – Co to za rabunek? Opowiedział jej.
– Oczywiście, wszystko to brzmi absurdalnie i śmiem twierdzić, że kilka pytań ze strony tych gangsterów tudzież odpowiedzi Goldfingera wystarczy, żeby uzmysłowić wszystkim zebranym – łącznie z samym Goldfingerem – że taki skok jest niemożliwy. Zresztą nie mam pojęcia. To niezwykły facet. Z tego, co o nim słyszałem, wiem, że nigdy nie robi ruchu, dopóki grunt nie jest absolutnie pewny. Nie jest też chyba szaleńcem – a przynajmniej nie jest bardziej zwariowany niż cała reszta tych natchnionych geniuszów, tych naukowców i tak dalej. I nie ulega wątpliwości, że w tej dość specyficznej dziedzinie sam jest geniuszem.
– No i co teraz zrobisz? Bond zniżył głos.
– Chciałaś powiedzieć, co my teraz zrobimy, prawda? Otóż pójdziemy na to. Na całego. Nie będziemy się wzbraniać, nie będziemy się z niczym wychylać. Niby lecimy na forsę, dlatego robota musi być zrobiona tip-top. Oprócz tego, że ocalimy tym sposobem życie – a nasze życie znaczy dla niego tyle, co splunąć – jest to jedyna nadzieja na to, że uda nam się, a raczej uda mi się, bo to ja jestem gliniarzem, pokrzyżować mu plany.
Читать дальше