Lekarz wydawał się lekko zaniepokojony. Spojrzał na Goldfingera. Złotnik pokręcił głową – oczywiście dyskretnie, żeby nie urazić „przyjaciela”. Ukradkiem zasłonił sobie twarz od strony Bonda i uniósł bezradnie brwi.
– Widzi pan, doktorze? On tak już od wielu dni. Skrajne wyczerpanie nerwowe, do tego mania prześladowcza. Doktor Foch twierdzi, że bardzo często jedno występuje z drugim. Czekają go długie tygodnie w Harkness. Ale wyciągnę ich z tego, choćby nie wiem co. To pewnie szok związany z obcym środowiskiem. Może tak dać mu coś na uspokojenie? Dożylny z tego tam…
Lekarz pochylił się nad swoją torbą.
– Chyba ma pan rację. Skoro Harkness się tym zajmuje… – Zabrzęczały narzędzia.
– Strasznie smutno jest widzieć, jak człowiek załamuje się tak krańcowo, tak ostatecznie, człowiek, który był jednym z moich najlepszych współpracowników. – Nachylił się nad Bondem ze słodkim, ojcowskim uśmiechem. – Wszystko będzie dobrze, James. Odpręż się i spokojnie zaśnij. Bałem się, że nie zniesiesz tak długiego lotu. Odpoczywaj i resztę zostaw mnie.
Bond poczuł na ramieniu dotknięcie tamponika. Dźwignął się na noszach. Wbrew swojej woli, bluznął stekiem przekleństw. Później poczuł ukłucie igły, otworzył usta i krzyczał, krzyczał, krzyczał. Lekarz ukląkł i zaczął mu ocierać pot z czoła. Delikatnie. Cierpliwie.
***
Ocknął się w małym pokoju o szarych ścianach. Nie było tu okien. Światło sączyło się z kulistej lampy na środku sufitu. W tynku, wokół lampy, biegły koncentryczne szczeliny. W powietrzu unosił się obojętny nieokreślony zapach klimatyzowanego wnętrza. Odkrył, że jest w stanie usiąść. Usiadł. Kręciło mu się w głowie, ale poza tym czuł się dobrze. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest przepotwornie głodny i że bardzo chce mu się pić. Kiedy ostatni raz jadł? Dwa? Trzy dni temu? Opuścił nogi na podłogę. Był nagi. Obejrzał swe ciało. Koreańczyk wymasował go z wielką ostrożnością. Bond nie stwierdził żadnych urazów, oprócz kilku śladów po ukłuciu igłą na prawym ramieniu. Wstał, pokonując zawroty głowy, i zrobił parę kroków po pokoju. To, na czym dotychczas leżał, okazało się rodzajem koi okrętowej z wbudowanymi pod spodem szufladami. Poza koją w pomieszczeniu znajdował się jedynie prosty drewniany stół i takież krzesło. Wnętrze było czyste, funkcjonalne, iście spartańskie. Bond ukląkł przy koi i pootwierał szuflady. Znalazł w nich wszystkie swoje rzeczy z wyjątkiem zegarka i pistoletu. Nawet jego przyciężkie buty tam stały – te same, które miał na nogach podczas wyprawy do „Entreprises Auric”. Obrócił obcas jednego z nich i pociągnął. Z ukrytej w podeszwie pochwy wysunęła się z miękkim sykiem obosieczna klinga. Gdy nakręciło się na nią obcas i trzymało mocno, wszystkimi palcami, klinga służyła za niezły sztylet. Bond sprawdził jeszcze, czy i w drugiej podeszwie tkwi taka sama broń, po czym założył obcasy na miejsce. Wydostał z szuflady ubranie i narzucił na siebie. Odszukał papierośnicę i zapalniczkę. Zapalił. W pokoju były dwie pary drzwi, z których jedne miały klamkę. Te otworzył. Prowadziły do niewielkiej, dobrze wyposażonej łazienki i ubikacji. W łazience, starannie poukładane, leżały przybory do golenia i mycia. Obok nich spostrzegł rzeczy należące do jakiejś kobiety. Cichutko otworzył drzwi w przeciwległej ścianie toalety. Za drzwiami był pokój podobny do jego kwatery. Na koi zobaczył poduszkę, a na poduszce czarne włosy… Tilly Masterton. Podszedł na palcach bliżej i spojrzał na nią. Spała głęboko i spokojnie z cieniem uśmiechu na ślicznych ustach. Wrócił do łazienki, delikatnie zamknął za sobą drzwi, stanął przed lustrem i zerknął na swoje odbicie. Czarna szczecina pokrywająca twarz musiała mieć co najmniej dwa, jeśli nie trzy dni. Zabrał się do mycia.
Pół godziny później, kiedy siedział na krawędzi koi i myślał, drzwi bez klamki otworzyły się gwałtownie. W progu stanął Złota Rączka. Pustym wzrokiem gapił się chwilę na Bonda, a potem rozejrzał uważnie po pokoju.
– Chcę jeść – rzekł ostro agent. – Dużo i szybko. I jeszcze chcę butelkę bourbona, butelkę wody sodowej i lód. Aha! Do tego karton chesterfieldów king-size i albo mój własny zegarek, albo inny tej samej klasy. No, szybciutko! Raz dwa! Ciach-ciach! I powiedz Goldfingerowi, że chcę go widzieć. Ale nie teraz. Teraz chcę jeść. No! Na co czekasz?! Szybko! Nie stój jak cielę! Jestem głodny!
Koreańczyk patrzył na niego wściekle, jak gdyby zastanawiał się, co by tu najpierw Bondowi pogruchotać. Otworzył usta, wydał z siebie coś między gniewnym szczekaniem a beknięciem, splunął sucho na podłogę koło stóp, cofnął się za próg i szarpnął silnie drzwiami. Już miały zatrzasnąć się z ogłuszającym hukiem, gdy naraz wyhamowały i zamknęły się z odgłosem miękkiego, dwukrotnego i bardzo zdecydowanego przekręcania klucza w zamku.
To spotkanie wprawiło Bonda w znakomity humor. Z jakiegoś nie znanego mu bliżej powodu Goldfinger wstrzymał egzekucję. Chciał ich żywych. Dlaczego? Tego się wkrótce agent dowie, tymczasem zrobi wszystko, by pozostać żywym na warunkach, które sam postawi. Warunki owe zakładały między innymi nauczenie moresu Złotą Rączkę tudzież wszystkich innych Koreańczyków, których, w ocenie Bonda, należało w hierarchii ssaków klasyfikować znacznie niżej niż małpy.
Do czasu, gdy jeden ze służących przyniósł mu znakomite jedzenie i dodatki, jakich zażądał – łącznie z jego własnym zegarkiem – agent nie zdołał wydumać niczego nowego na temat topografii miejsca, w którym się z Tilly znalazł. Wiedział tylko, że dom musi leżeć w pobliżu traktu wodnego i niezbyt daleko od jakiegoś mostu kolejowego. Założywszy, że mieszkanie znajduje się w Nowym Jorku, odpowiadałoby to okolicom Hudson River albo East River. Kolej była elektryczna i dudniła jak metro, lecz Bond nie znał Nowego Jorku na tyle dobrze, żeby ją dokładnie umiejscowić.
A zegarek stanął. Kiedy spytał o godzinę, nie otrzymał odpowiedzi. Zmiótł już wszystko i palił właśnie chesterfielda, popijając burbonem z wodą sodową, gdy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Goldfinger. Sam. Ubrany w przepisowy garnitur, sprawiał wrażenie człowieka wesołego i na luzie. Zamknął za sobą drzwi, stanął przodem do Bonda i popatrzył na niego badawczo. Bond zaciągnął się i odwzajemnił grzecznym spojrzeniem.
– Dzień dobry panu – zaczął złotnik. – Widzę, że przyszedł pan już do siebie. Mam nadzieję, że to miejsce odpowiada panu bardziej niż hutniczy piec. Żeby zaoszczędzić panu kłopotu stawiania pytań, jakie się zwykle w takich sytuacjach zadaje, od razu powiem, gdzie jesteśmy i co się z panem działo. Potem złożę panu propozycję i oczekuję na nią odpowiedzi jak najbardziej jednoznacznej. Jest pan człowiekiem rozsądniejszym niż inni, dlatego też wystarczy jedno krótkie ostrzeżenie. Proszę nie robić tu dramatycznych przedstawień. Proszę, by nie próbował pan atakować mnie nożem, widelcem czy tą butelką. Jeśli mnie pan zaatakuje, zastrzelę pana. – W prawej pięści Goldfingera wyrósł błyskawicznie małokalibrowy pistolecik. Wyglądał jak czarny paluch. – Z tego. – Schował uzbrojoną rękę do kieszeni. – Niezmiernie rzadko używam tych zabawek. Kiedy muszę to robić, zwykle wystarczy mi jeden pocisk kalibru 25 i jest po wszystkim. Zawsze celuję w prawe oko, panie Bond. Nigdy nie chybiam.
– Proszę się nie martwić – odparł agent. – Butelką po bourbonie trudno by mi było wycelować aż z taką precyzją. – Podciągnął spodnie w kolanie i założył nogę na nogę. Usiadł wygodnie. – Niech pan mówi.
Читать дальше