– Zgrabnie powiedziane. Goldfinger zignorował słowa Bonda.
– Gdyby udało się panu odzyskać wolność, z pańskim talentem do zdobywania informacji odnalazłby pan łatwo szczątki tych, którzy życzyli mi wszystkiego, co najgorsze, i tych, którzy usiłowali mnie zgnieść. Jak wspomniałem, wielu było takich i stwierdziłby pan, panie Bond, że to, co z nich zostało, do złudzenia przypomina padlinę jeży zmiażdżonych latem na drogach.
– Porównanie iście poetyckie.
– Tak się składa, panie Bond, że jestem bardziej poetą czynów niż słów. Dbam o to, by organizować me przedsięwzięcia w najodpowiedniejszy, najbardziej efektowny sposób. Lecz to była tylko dygresja. Chcę, by zrozumiał pan, iż dzień, w którym po raz pierwszy wszedł mi pan w drogę i zniweczył mój, co tu ukrywać, nic dla mnie nie znaczący plan, był dla pana dniem fatalnym. Wtedy poena, która winna być wymierzona panu, spłynęła na kogoś innego. Oko za oko z tym, że tamto oko nie było pańskie. Miał pan szczęście i gdyby wówczas poradził się pan jakiejś wyroczni, usłyszałby pan takie oto słowa: „Panie Bond, niech pan nie kusi losu.
Niech pan trzyma się z daleka od Aurica Goldfingera. To przepotężny człowiek. Jeśli zechce cię zmiażdżyć, wystarczy, że w czasie snu przewróci się z boku na bok i po tobie”.
– Jak żywo pan to wszystko rysuje! – Bond odwrócił się w jego stronę. Wielka jak dynia, brązowawopomarańczowa głowa złotnika pochylała się lekko w przód. Twarz niczym księżyc w pełni była obojętna i bez wyrazu. Uniósł od niechcenia rękę, sięgnął do tablicy z przełącznikami i coś tam nacisnął. Z końca stołu, na którym leżał Bond, dobiegł metaliczny, spowolniony pomruk. Pomruk przerodził się szybko w zgrzytliwy jęk, a jęk w przeraźliwe, niezmiernie wysokie, a przez to ledwo słyszalne zawodzenie. Agent ciężko odwrócił głowę. Jak szybko zdoła umrzeć? Czy jakimś sposobem mógł przyspieszyć własną śmierć? Jeden z jego przyjaciół przeżył tortury w Gestapo. Opisywał Bondowi, jak usiłował popełnić samobójstwo, wstrzymując oddech. Nadludzkim wysiłkiem woli po kilku minutach absolutnego bezruchu zdołał doprowadzić się do utraty przytomności. Lecz wraz z czasową utratą zmysłów wola i świadomość celu także opuściły jego duszę, a powód, dla którego to wszystko robił, został natychmiast zapomniany. Instynkt życia zakorzeniony w komórkach ciała rozruszał zastałe pompy i wtłoczył w płuca strumień ożywczego powietrza. Lecz można tego spróbować jeszcze raz, teraz, gdyż nic innego nie ulży Bondowi w bólu, nim zabierze go błogosławiona śmierć. Bo śmierć była jedynym wyjściem. Wiedział, że nie piśnie ani słowa, ponieważ gdyby pisnął, nie umiałby potem z tym żyć – założywszy wielce nieprawdopodobną sytuację, że udałoby mu się dzięki prawdzie wyjść z tego cało. Nie, musi trzymać się swojej cieniutkiej historyjki i mieć nadzieję, że ci, którzy przyjdą tu po nim, będą mieli więcej szczęścia. Kogo wybierze M? Pewnie 008, drugiego zabijakę z mikroskopijnej, trzyosobowej sekcji. 008 to fachman, ostrożniejszy niż on. M. będzie już wiedział, że to Goldfinger zabił Bonda i pozwoli 008 zabić w rewanżu. Bond rozpytywał o „Entreprises Auric”. Rozmawiał o tym z numerem 258 w Genewie. To naprowadzi 008 na trop. Tak, przeznaczenie nie minie Goldfingera, pomyślał. Jeśli tylko Bond zdoła utrzymać język za zębami. Zdradzi się z czymś, choćby z czymś najmniej ważnym, i Goldfinger wyślizgnie się z sieci. A to byłoby nie do pomyślenia.
– Zatem do dzieła, panie Bond – rzucił żwawo Goldfinger. – Dosyć tych uprzejmości. Wyśpiewasz wszystko, jak mawiają moi przyjaciele z Chicago, i umrzesz szybką, bezbolesną śmiercią. Dziewczyna także. Nie wyśpiewasz i śmierć twoja będzie jednym długim wyciem. A ją oddam później mojemu Koreańczykowi, tak jak tego kota, na kolację. Więc? Co pan wybiera?
– Nie bądź głupcem, Goldfinger. Powiedziałem kolegom z Universalu, gdzie i po co jadę. Rodzice dziewczyny wiedzą, że ona jest ze mną. Nim tutaj przyjechaliśmy, rozpytywałem o tę twoją fabrykę. Łatwo nas odnajdą. Universal jest organizacją potężną. Parę dni po naszym zaginięciu będziesz miał na karku policję. Zaproponuję ci coś. Puścisz nas i sprawy nie było. Ręczę za dziewczynę. Popełniasz głupi błąd, Goldfinger. Jesteśmy zupełnie niewinni, i ona, i ja.
– Obawiam się, że nie zrozumiał mnie pan, panie Bond – odparł Goldfinger znudzonym głosem. – Czegokolwiek zdołał się pan na mój temat dowiedzieć, a przypuszczam, że dowiedział się pan bardzo niewiele, będzie to tylko ziarenko prawdy. Prowadzę interesy na gigantyczną skalę. Ryzykować i puścić was wolno? To byłoby zupełnie absurdalne. Wykluczone. A jeśli chodzi o policję, zupełnie chętnie ich tutaj powitam. Jeżeli w ogóle przyjdą. Ci z moich Koreańczyków, którzy umieją mówić, nie powiedzą nic. Nic też nie powiedzą gardziele elektrycznych pieców, choć w temperaturze dwóch tysięcy stopni Celsjusza spalą i was, i wszystko, co przy was znajdę. Nie, panie Bond, niech się pan zdecyduje. Postaram się panu dopomóc… – Agent usłyszał odgłos, jaki wydaje dźwignia przesuwająca się po metalowej zębatce. – Tarcza piły zbliża się obecnie do pańskiego ciała z szybkością około cala na minutę. Tymczasem… – Zerknął na półnagiego Koreańczyka i uniósł jeden palec. – Tymczasem Złota Rączka zrobi panu delikatny masaż. Na początek masaż pierwszego stopnia. Stopień drugi i trzeci są jeszcze bardziej przekonywające.
Bond zamknął oczy. Ogarnął go mdły, zwierzęcy zapach Koreańczyka. Wielkie, chropowate paluchy zabrały się do roboty. Delikatnie, ostrożnie. Ucisk tu, jednoczesny ucisk tam, niespodziewane uszczypnięcie, chwila oddechu, a potem krótkie, ostre uderzenie. Jego twarde łapy pracowały niezmiennie z chirurgiczną dokładnością. Bond zaciskał zęby tak mocno, że jeszcze trochę, a by się złamały. W oczodołach zaczynał mu się gromadzić obfity pot wyciśnięty bólem. Przenikliwe zawodzenie piły stało się głośniejsze i przywiodło skądś wspomnienia dźwięków wypełniających letnie, pachnące trocinami wieczory. To było dawno temu. W Anglii. W domu. Dom? To jest jego dom, ten kokon wypełniony niebezpieczeństwem, w którym zdecydował się żyć. Tu też go pochowają – w czeluści wielkiego pieca buchającego żarem o stałej temperaturze dwóch tysięcy stopni Celsjusza. O birbanci z Secret Service! Spoczywajcie w pokoju! Jakie by tu wybrać sobie epitafium…? Jakie słowa byłyby jego „sławnymi ostatnimi słowami”? Że nie można wpłynąć na to, w jakich okolicznościach człowiek się rodzi, lecz można świadomie wybrać sposób, w jaki chce się umrzeć? Tak, nieźle by to wyglądało na kamieniu nagrobkowym – nie Savoir vivre, tylko Savoir mourir.
– Panie Bond, czy to naprawdę konieczne? – W głosie Goldfingera usłyszał nutkę usilnej prośby. – Proszę mi tylko powiedzieć prawdę. Kim pan jest? Kto pana przysłał? Co pan wie? Wtedy wszystko pójdzie tak łatwo. Oboje weźmiecie pigułkę. Nie będzie bolało, ani trochę. Poczujecie się tak, jak po tabletce na sen. W przeciwnym razie ten warsztat zamieni się w krwawą jatkę, tak niemiłą, tak bardzo przygnębiającą. Poza tym, czy to jest gra fair w stosunku do panny Masterton? Czy tak zachowuje się angielski dżentelmen?
Koreańczyk zaprzestał masażu. Bond wolno odwrócił głowę w stronę, gdzie słyszał głos, i otworzył oczy.
– Goldfinger, nie powiem nic więcej, bo nic więcej do powiedzenia po prostu nie mam. Jeśli nie chcesz przyjąć mojej pierwszej propozycji, zaproponuję ci coś innego. Będziemy dla ciebie pracować, dziewczyna i ja. Co ty na to? Dużo umiemy. Przydamy ci się.
Читать дальше