Zęby dały spokój jego palcom. Ciało panny Soames przestało stawiać opór i znieruchomiało. Po chwili skinęła głową. Raz.
Bond zsunął się z niej, położył obok, ale wciąż ściskał ją za nadgarstki.
– Złap oddech. Teraz powiedz, masz coś do Goldfingera? Unikała jego wzroku, odwróciła głowę.
– Chciałam go zabić – wyszeptała z wściekłością w ziemię. No tak, pewnie Goldfinger zrobił jej dziecko. Agent zwolnił uścisk. Uniosła dłonie i oparła na nich twarz. Nerwy puściły. Dygotała z wyczerpania. Jej ramiona lekko zadrżały. Bond wyciągnął rękę i wolno, rytmicznie głaskał ją po włosach. Jednocześnie omiótł uważnie spojrzeniem senną dolinkę. Żadnych zmian. Żadnych? Coś tam się jednak zmieniło. Łapa radaru na kapturze komina. Nie obracała się teraz, a jej podłużny pysk kierował się w ich stronę. Nic mu to nie mówiło. Dziewczyna przestała płakać. Bond zbliżył nos do jej ucha. Poczuł zapach jaśminu.
– Nie martw się. Ja też mam coś do niego – szepnął. – I zalezę mu za skórę o wiele dotkliwiej, niż ty byś to zrobiła. Po to mnie wysłano z Londynu. On jest poszukiwany. Co ci zrobił?
– Zabił moją siostrę – szepnęła jakby do siebie. – Znałeś ją. To Jill Master ton.
– Jak to się stało?! – spytał, wściekły.
– On sypia z kobietami raz na miesiąc. Jill mi to powiedziała, kiedy dostała u niego pracę. Hipnotyzuje je. A później… Później maluje je na złoto.
– Chryste! Po co?
– Nie mam pojęcia. Jill mówiła, że on oszalał na punkcie złota. Chyba zdaje mu się, że w ten sposób może je ostatecznie posiąść. Wiesz, poślubić je, coś w tym rodzaju. Jakiś Koreańczyk te kobiety maluje. Nie wolno mu tylko zamalować kręgosłupa. Jill nie umiała tego wyjaśnić. Za to ja wyjaśniłam. Robi tak po to, żeby nie umarły. Gdyby pomalował je farbą całkowicie, pory w ich skórze nie mogłyby oddychać. I wykończyłyby się. Potem Koreańczyk zmywa farbę jakąś żywicą czy czymś tam. Goldfinger wtyka dziewczynie tysiąc dolarów i odsyła ją do domu.
Oczyma wyobraźni Bond ujrzał straszliwego karatekę z kubełkiem złotej farby i Goldfingera pieszczącego wzrokiem błyszczący posąg. Zwierzęca namiętność…
– Co zrobił Jill?
– Wysłała do mnie telegram, żebym do niej przyjechała. Leżała w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii, w Miami. Goldfinger wyrzucił ją z pracy. Umierała. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Opowiedziała mi, jak to się stało, co jej zrobił. Tej samej nocy umarła. – Mówiła głosem suchym, trzeźwym. – Wróciłam do Anglii i odwiedziłam Traina, tego dermatologa. To on mi objaśnił, jak jest z tymi porami. Ponoć kiedyś zdarzyło się to jakiejś dziewczynie z kabaretu. Pozowała jako srebrny posąg. Udostępnił mi dokumenty tej sprawy, protokóły autopsji. I już wiedziałam, co stało się z Jill. Goldfinger kazał ją pomalować. Całą. To musiała być zemsta za to, że… Że poszła z tobą. – Zamilkła na moment i dodała ze smutkiem: – Polubiła cię. Prosiła, żebym dała ci to, gdybyśmy się kiedyś mieli spotkać.
Bond zamknął mocno oczy, walcząc z narastającymi w jego psychice mdłościami. Znów śmierć! Znów krew na jego rękach! Tym razem w skutek nierozważnej, brawurowej zagrywki, która doprowadziła do dwudziestoczterogodzinnego epizodu wypełnionego rozkoszą, jakiej dostarczyła mu piękna dziewczyna, dziewczyna, której się spodobał, która – jak się teraz okazuje – czuła do niego coś więcej. Lecz na ten lekki prztyczek w goldfingerowskie ego złotnik odpowiedział tysiąc, milion razy mocniej. „Rzuciła pracę” – bezbarwne słowa w słonecznym Sandwich dwa dni temu. Ależ musiał mieć radochę, gdy je wypowiadał! Paznokcie Bonda wpiły się w dłoń. Boże, udowodni mu to morderstwo, nawet gdyby miał to być ostatni uczynek w jego życiu. A co z nim…? Agent wiedział. Śmierci Jill nie wytłumaczy ryzykiem zawodowym. Z jej śmiercią na sumieniu będzie musiał żyć.
Dziewczyna ściągała z palca pierścionek – złote dłonie splecione wokół złotego serca. Wsunęła palec do ust. Pierścionek zszedł. Uniosła rękę, by podać go Bondowi. Maleńki krążek zalśnił księżycowym blaskiem na tle pnia jodły.
Ten dźwięk zabrzmiał w uszach agenta jak coś między sykiem a przenikliwym świstem. Odgłos zduszonego, jękliwego uderzenia. Na wysokości oczu Bonda, niczym skrzydełka kolibra w locie, tkwiły aluminiowe lotki stalowej strzelby. Grot wyprostował się. Złoty pierścionek Jill zsunął się po nim aż do kory drzewa.
Wolno, nie okazując prawie zaintrygowania, agent odwrócił głowę.
Dziesięć jardów dalej zobaczył pochyloną sylwetkę człowieka w czarnym meloniku. Stał w rozkroku, jak w dżudo, na wpół skryty w cieniu, na wpół w blasku księżyca. Lewe ramię wyrzucił do przodu, wspierając nim lśniącą smugę łuku tak, że wyglądało jak ramię kogoś, kto ma za chwilę stoczyć pojedynek. Prawą rękę, która ściskała lotki następnej strzały, trzymał przy policzku. Za głową sterczał mu w znieruchomiałym zawieszeniu napięty niczym sprężyna łokieć. Srebrne ostrze grotu skierowane było między blade profile ich uniesionych twarzy.
– Nie ruszaj się – syknął Bond – niech ci powieka nawet nie drgnie – a głośno zawołał: – Jak się masz, Złota Rączko! Nielichy strzał!
Koreańczyk szarpnął czubkiem grotu w górę. Bond wstał, osłaniając sobą dziewczynę.
– On nie może zobaczyć karabinu – powiedział, ledwo otwierając usta. Potem zwrócił się do tamtego. Mówił spokojnie i zdawkowo. – Pan Goldfinger nieźle sobie mieszka, nie ma co. Chciałbym z nim przy okazji zamienić kilka słów. Teraz jest chyba za późno. Powiedz mu, że wpadnę jutro. – Spojrzał na dziewczynę.
– No, idziemy, kochanie. Chciałaś spaceru w lesie, to go masz. Ale czas już wracać do hotelu. – Postąpił krok w stronę ogrodzenia.
Koreańczyk tupnął ciężko wysuniętą do przodu nogą. Grot strzały przesunął się nieco i mierzył dokładnie w brzuch agenta.
– Idz tm. – Energicznym ruchem głowy Złota Rączka wskazał dolinkę i posiadłość złotnika.
– Aha, sądzisz, że jednak zechce przyjąć nas o tak późnej porze? No dobrze. Na pewno nie będziemy mu przeszkadzać?
Chodźmy, kochanie.
Bond ruszył przodem, kierując się w lewo, jak najdalej od drzewa i strzelby leżącej w cieniu, w trawie.
Schodzili ze wzgórza. Cichym, łagodnym głosem agent podawał Tilly najniezbędniejsze wskazówki:
– Jesteś moją dziewczyną. Ja cię tu przywiozłem, z Anglii. Bądź zaskoczona i zaciekawiona. Udawaj, że ta mała przygoda cię bawi. To niebezpieczne miejsce. Nie próbuj żadnych sztuczek. – Ruchem głowy wskazał podążającego z tyłu Koreańczyka. – Ten tam to morderca.
– Gdybyś tylko nie wszedł mi w paradę… – rzuciła ze złością.
– To ty mi wszystko zepsułaś – odparował szybko i natychmiast się zreflektował. – Przepraszam, Tilly, nie chciałem tego powiedzieć. Ale wiesz mi, nie udałoby ci się stąd zwiać.
– Kto wie, miałam pewien plan. Przed północą byłabym już za granicą.
Nie odpowiedział. Coś przykuło jego uwagę. Podłużna łapa radaru na kominie obracała się znowu. A więc to ich przyuważyło! Usłyszało ich? Rodzaj sonicznego detektora… Prawdziwy sztukmistrz z tego Goldfingera! Nie, Bond nigdy go nie lekceważył. Przeciwnie. Szkoda, że nie zabrał broni. Spróbowałby rozprawić się z Koreańczykiem jeszcze tam, na wzgórzu… Nie. Wiedział, że jeśliby nawet udało mu się wyciągnąć pistolet w ułamku sekundy, Złota Rączka byłby jeszcze szybszy. Teraz też nic by z tego nie wyszło. Wokół tego człowieka unosiła się atmosfera śmierci. Z pistoletem czy bez pistoletu, walczyć z nim to szarżować na czołg.
Читать дальше