Dochodziła ósma. Enziana, prawdziwa woda ognista destylowana z goryczki odpowiedzialnej za chroniczny alkoholizm wielu Szwajcarów, rozgrzała mu żołądek i uwolniła od napięcia. Zamówił jeszcze jedną, podwójną, do tego talerz kiszonej kapusty i karafkę Fondant.
A ten piękny, władczy żartowniś, który ni stąd, ni zowąd wplątał się w tę historię, co z nim? Co z dziewczyną? Co u diabła knuła? Grywa w golfa… Bond wstał i poszedł do budki telefonicznej z tyłu sali. Połączył się z działem sportowym Journal de Geneve. Facet chciał pomóc, ale był nader zdziwiony pytaniem agenta. Nie. Oczywiście, latem, po zakończeniu imprez ogólnokrajowych, odbywa się w Szwajcarii wiele innych zawodów, które mają za zadanie przyciągnąć uczestników zagranicznych. Dzieje się tak w całej Europie. Wszyscy chcą gościć jak najwięcej graczy ze Stanów i Anglii, bo to podnosi frekwencje na trybunach. Pas de quoi, monsieur. Ale to? Nie.
Bond wrócił do stolika i zaczął jeść. To by było na tyle. Kimkolwiek ta dziewczyna naprawdę jest, z pewnością nie zajmuje się kłamstwem zawodowo. Żaden profesjonalista nie opowiedziałby mu legendy, którą można obalić jednym telefonem. Usiłował odpędzić od siebie myśl – a myślał o tym niechętnie, bo dziewczyna mu się podobała i pociągała go – że panna Tilly Soames jest agentem SMIERSZ-u wysłanym tu, by pilnować albo Goldfingera, albo Bonda, albo ich obu naraz. A miała wiele cech typowych dla agentki z klasą: niezależność, silny charakter, umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji. Lecz nie, nie była bojowniczką SMIERSZ-u, brakowało jej wyszkolenia.
Zamówił plasterek gruyere’a, pumpernikiel i kawę. Tak, wielka z niej niewiadoma, istna enigma… Modlił się, by nie okazało się tylko, że prowadzi jakąś własną, prywatną grę, która dotyczy jego albo Goldfinger a, bo taka gra zrujnowałaby całe przedsięwzięcie.
Był tak bliski zakończenia misji! Musiał jedynie na własne oczy sprawdzić, czy teoria, jaką ukuł, jest prawdziwa. Wystarczy zerknąć do wnętrza warsztatów w Coppet, wystarczy drobina złotego pyłu i jeszcze dziś wieczorem mógłby zabrać się do Berna i skontaktować z ambasadą, z oficerem dyżurującym przy maszynie szyfrującej. A później, cichutko i dyskretnie, Bank Anglii zablokuje Goldfingerowi konta we wszystkich bankach świata, podczas gdy – może już jutro! – Oddział Specjalny policji szwajcarskiej zapuka do wrót przedsiębiorstwa „Entreprises Auric”. Dalej – ekstradycja. Goldfinger wyląduje w Brixton i tam, w Maidstone, w Lewes lub w innym sądzie specjalizującym się w takich sprawach, odbędzie się skomplikowany, lecz cichy proces. Goldfinger dostanie kilka lat, pozbawi się go obywatelstwa, a złoty łup, jako dobro nielegalnie wywiezione za granicę, wróci stopniowo z powrotem do podziemnych skarbców Banku Anglii. A SMIERSZ zazgrzyta skrwawionymi kłami i do pękatych akt Bonda doda jeszcze jeden protokół klęski.
Czas szykować się do ostatniego skoku. Agent uregulował rachunek, opuścił piwiarnię i wsiadł do samochodu. Przejechał Rhone i włączywszy się do wieczornego ruchu, sunął wolno po jaskrawo oświetlonym quai. Jak na taką robotę, noc była nie najlepsza. Fakt, na niebie wisiał księżyc w trzeciej kwadrze i dobrze oświetlał teren, ale wiatr kompletnie zdechł i nie zagłuszy jego kroków, gdy będzie się skradał przez las do fabryki. Spokojnie, bez pośpiechu. Tamci nie skończą najpewniej przed upływem nocy. Musi załatwić wszystko ostrożnie i bardzo delikatnie. Przed jego oczyma przesuwał się film z opisem topografii całego terenu i ze szczegółami trasy, jaką pójdzie, a automatyczny pilot, który tkwił w każdym dobrym kierowcy, sterował samochodem po szerokiej, jasnej autostradzie wzdłuż brzegu uśpionego jeziora.
Bond zdecydował się na tę samą drogę, co przed południem. Kiedy zjechał z szosy, zgasił reflektory i poruszał się dalej na światłach pozycyjnych. Później zboczył w las, dotarł do małej polanki i wyłączył zapłon. Siedział i nasłuchiwał. W głuchej ciszy słychać było tylko cichutkie, metaliczne potrzaskiwanie stygnącego pod maską silnika i miękkie tykanie pędzących wskazówek samochodowego zegara. Agent wysiadł, zamknął ostrożnie drzwi i ruszył wolno ścieżką między drzewami.
I znów usłyszał to ciężkie sapanie potężnego generatora: bababuch… bababuch… bababuch… – czujne, złowieszcze groźne. Doszedł do przejścia między prętami ogrodzenia, przecisnął się przez nie i zamarł wśród posrebrzonych księżycową poświatą drzew, natężając zmysły.
BABABUCH… BABABUCH… BABABUCH… Głuche dudnienie przenikało cały organizm, wypełniało mózg i poczuł w pachwinach łaskoczący dreszczyk znany wszystkim już od czasów pierwszych zabaw w chowanego gdzieś w ciemnym pokoju. Uśmiechnął się do siebie na ów zwierzęcy sygnał zwiastujący niebezpieczeństwo. Jakąż to pierwotną strunę trącił ten niewinny hałas pracującego silnika dobywający się z wysokiego, blaszanego komina? Dyszenie dinozaura w prastarej jaskini? Bond napiął mięśnie i skradał się krok po kroku, odsuwając delikatnie gałązki, stawiając nogi tak ostrożnie, jak gdyby szedł przez pole minowe.
Drzewa zaczynały rzednąć. Zaraz dotrze do grubego pnia jodły, za którym chował się przed południem. Poszukał go wzrokiem i nagle zastygł w bezruchu. Serce waliło mu jak młotem. Na ziemi, koło pnia, leżało rozpłaszczone… ciało.
Otworzył szeroko usta i zrobił kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Wytarł o spodnie spocone dłonie. Opadł powoli na kolana, wsparł się rękami o ziemię i wbił wzrok w ciemność, przeszywając ją rozwartymi oczyma jak obiektywem aparatu.
Sylwetka pod drzewem drgnęła, zmieniła ostrożnie pozycję. Wśród wierzchołków jodeł zaszeptał lekki powiew wiatru. Promienie księżyca roztańczyły się, szybko zamarły, ale przedtem zdążył dostrzec gęste, czarne włosy, czarny sweter, i obcisłe czarne spodnie. Zobaczył też coś jeszcze – refleks światła odbity od podłużnego kawałka metalu, który zdawał się wrastać w czuprynę ciemnych włosów i kończyć gdzieś za pniem drzewa, w trawie.
Zrezygnowany, wolno opuścił głowę i gapił się w ziemię między swoimi rozczapierzonymi dłońmi. To ta dziewczyna, Tilly. Obserwowała zabudowania fabryki. Miała strzelbę – ani chybi przeszmuglowała ją w torbie na kije golfowe – i gotowa była wygarnąć w każdej chwili. Szlag by ją trafił! Głupia, głupia dziwka!
Odprężył się. Kim jest? Po co to robi? Bez znaczenia. Zmierzył wzrokiem odległość, zaplanował każdy krok i łuk wieńczącego akcję skoku. Lewa ręka na szyję, prawa na broń. Teraz!
Jego pierś prześlizgnęła się po jej pośladkach i huknęła dziewczynę w krzyż. Jęknęła cicho, cios pozbawił ją tchu. Palce lewej dłoni Bonda wystrzeliły ku szyi i odnalazły tętnicę. Prawa ręka chwyciła u nasady kolbę karabinu, rozwarła zaciśnięte na niej palce, wyczuła, że broń jest zabezpieczona, po czym odrzuciła ją na bezpieczną odległość.
Agent zwolnił nacisk i puścił szyję dziewczyny. Delikatnie zatkał jej palcami usta. Czuł pod sobą, jak piersi Tilly falują, jak płuca walczą o haust powietrza. Wciąż była nieprzytomna. Ostrożnie założył jej obie race na plecy i tam przytrzymał. Pośladki dziewczyny drgnęły niespokojnie, zaraz potem nogi. Przygwoździł je do ziemi brzuchem i udami, zwracając uwagę na prężne mięśnie stawiające pod nim silny opór. Oddychała chrapliwie między jego palcami, zaczęła się w nie wgryzać. Bond przesunął się nieco wzdłuż jej ciała. Rozchylił ustami włosy i zaszeptał natarczywie:
– Na miłość boską, Tilly! Leż spokojnie! To ja, Bond! Nie zrobię ci krzywdy. Powiem ci coś cholernie ważnego. Coś, o czym nie wiesz. Będziesz leżała spokojnie? Wysłuchasz mnie?
Читать дальше