Jeśli natomiast chodzi o Bonda, Goldfinger nie mógł wiedzieć, że życie w stałym napięciu jest dla agenta czymś naturalnym, że niebezpieczeństwo i narastające trudności rozluźniają go. Nie mógł też wiedzieć, że to Bond chciał z nim zagrać o stawkę najwyższą z możliwych i że gdyby przegrał, wsparłby go fundusz Secret Service. Goldfinger, tak nawykły do manipulowania ludźmi, choć raz dał się podejść i nie zdając sobie z niczego sprawy, pozwolił, żeby ktoś manipulował nim.
Czyżby rzeczywiście pozwolił…? Zadumany Bond wyszedł z wanny i natarł się ręcznikiem. Ten potężny agregat w wielkiej głowie złotnika pewnie teraz aż huczy od gorączkowych myśli, usiłując rozgryźć Bonda. Bo Goldfinger wie, że dał się przechytrzyć. Czy nie intryguje go fakt, że Bond, i to dwukrotnie, zjawiał się nagle i niespodziewanie, żeby pokrzyżować mu plany? Czy agent 007 aby na pewno dobrze rozegrał tę grę? Czy zdołał stworzyć wokół siebie pozory godnego przeciwnika, czy też wrażliwy nos Goldfingera wyczuł zagrożenie? Jeśli wyczuł, złotnik nie wykona następnego ruchu, a Bond będzie musiał wycofać się ze sprawy, pozostawiając M. opracowanie nowej strategii działania. Jak prędko stanie się jasne, czy gruba ryba połknęła haczyk? Ta ryba nie lubi pośpiechu i wpierw dobrze obwącha przynętę. Dobrze by było przynętę nieco nadgryźć, by upewnić się, czy jest właściwa…
Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Bond owinął się ręcznikiem i poszedł otworzyć. W progu stał portier.
– Tak?
– Wiadomość telefoniczna od pana Goldfingera, sir. Przysyła wyrazy szacunku i pyta, czy nie zechciałby pan dziś przyjść do niego na kolację. Posiadłość Grange w Reculver, szósta trzydzieści, sir. Przedtem serwowane będą drinki. Strój nieformalny.
– Proszę podziękować panu Goldfingerowi i przekazać mu, że będzie mi nadzwyczaj miło. – Bond zamknął drzwi, podszedł do otwartego okna i stał, spoglądając na spokojne, wieczorne morze. Proszę, proszę! O wilku mowa! Agent uśmiechnął się do siebie. Do wilka na kolację! Uważaj, Czerwony Kapturku, oj uważaj!
O szóstej agent zszedł do baru i wypił dużą wódkę z tonikiem i skórką cytryny. Bar był pusty, jeśli nie liczyć grupki oficerów US Air Force z Manston. Pili whisky z wodą i rozprawiali o baseballu. Bond zastanawiał się, czy nie spędzili aby dzisiejszego dnia wożąc się pod niebem Kentu z jakąś bombą wodorową. Czy nie igrali aby nad czterema maleńkimi kropeczkami wśród wydm? Czy nie igrali nad nim, nad Goldfingerem, Foulksem i Hawkerem? Tylko nie za wiele tej whisky, drodzy kuzyni, pomyślał kwaśno. Zapłacił za wódkę i wyszedł.
Jechał wolno do Reculver, delektując się zmierzchem, drinkiem w żołądku i spokojnym pomrukiem silnika. Zanosiło się na ciekawą kolację. Nadszedł odpowiedni moment, żeby sprzedać swoje usługi Goldfingerowi. Jeden zły ruch i do widzenia, a następca Bonda będzie miał piekielnie trudne zadanie do wykonania. Agent nie zabrał na wizytę rewolweru; byłoby fatalnie, gdyby złotnik zwęszył jakąkolwiek broń. Ogarnął go chwilowy niepokój. Dlaczego właściwie pomyślał o broni? Nie wypowiedzieli sobie wojny, przeciwnie. Kiedy żegnali się w klubie, Goldfinger był serdeczny. (Fakt, może nieco sztucznie i służalczo serdeczny.) Spytał go, gdzie ma przesłać wygraną, a Bond podał mu adres Universal Export. Goldfinger zapytał go także, w jakim hotelu zamieszkał. Agent odparł, że w Ramsgate i że będzie tam tylko kilka dni do czasu, nim podejmie decyzje dotyczące jego kariery zawodowej. Złotnik miał również nadzieję na mecz rewanżowy, lecz, niestety, już nazajutrz wyjeżdża do Francji i nie jest pewien, kiedy wróci. Czy wybiera się do Francji samolotem? Tak, odlatuje z Lydd. „Cóż, w takim razie dziękuję za mecz”. „To ja dziękuję, panie Bond”. Wyblakłe oczy prześwietliły agenta po raz ostatni, jak gdyby ostatecznie umiejscawiając go w mentalnej kartotece, a później wielki, żółty samochód cichuteńko odjechał.
Bond zdążył przyjrzeć się dokładnie szoferowi. Był to klocowaty Japończyk – może raczej Koreańczyk? – o płaskiej twarzy i dzikim, niemal szalonym spojrzeniu nieprawdopodobnie skośnych oczu. Takie oczy widuje się raczej na japońskich filmach, a nie w rollsie przemierzającym angielski Kent słonecznym popołudniem. Jego górna warga wyginała się w kształt ryjka, co jest czasem oznaką rozszczepionego podniebienia, ale ponieważ Koreańczyk nic nie mówił, Bond nie miał okazji sprawdzić, czy jego przypuszczenia są słuszne. W obcisłym, prawie pękającym w szwach garniturze i groteskowym meloniku szofer wyglądał jak japoński zapaśnik na urlopie, lecz jego wygląd bynajmniej nie nastrajał do uśmiechu. Gdyby ktoś ku uśmiechowi się jednak skłaniał, coś złowieszczego, coś niewytłumaczalnego, coś tkwiącego w dopasowanych, błyszczących lakierkach lekkich jak pantofelki do tańca i w ponuroczarnych skórzanych rękawiczkach zmusiłoby go do poniechania zamiaru. W sylwetce szofera było też coś mgliście znajomego i dopiero, gdy rolls odjeżdżał, gdy Bond ujrzał głowę kierowcy od tyłu, sprawa się wyjaśniła. To była głowa, ramiona i melonik właściciela błękitnego forda popular, który tak uparcie trzymał się środka szosy Herne Bay dziś o dwunastej w południe. Skąd wtedy jechał? Jakie polecenie wypełniał? Bondowi przypomniało się coś, o czym mówił pułkownik Smithers. Czyżby to właśnie był ten Koreańczyk, który przemierzał kraj, zbierając stare złoto z sieci jubilerskich sklepów Goldfingera? Czyżby bagażnik tej niewinnie wyglądającej, powolnej limuzyny wypchany był tygodniowym utargiem pamiątkowych zegarków, sygnetów, medalionów i krzyżyków ze złota? Patrzył wówczas, jak wysoka, jasnożółta sylwetka rollsa oddala się ku Sandwich i doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi: tak.
Agent 007 zjechał z głównej drogi w boczną aleję wysadzaną strzelistymi świerkami pamiętającymi jeszcze czasy królowej Viktorii. Dotarł nią do wyżwirowanego podjazdu przed domem, który po prostu nie mógł nazywać się inaczej, jak The Grange. Był to masywny, brzydki dwór z przełomu wieków, z oszklonym portykiem i werandą. Odór padłych much, sztucznych kwiatów i rozgrzanego słońcem wnętrza podrażniał wyobraźnię Bonda. Zgasił silnik samochodu i powoli wysiadł. Stanął, patrząc na dom i nadział się na puste spojrzenie lśniących czystych okien. Zza budynku dobiegł go hałas, jakby ciężkie, rytmiczne sapanie olbrzymiej, zmęczonej kłusem bestii. Bond domyślił się, że hałas słychać z fabryki, której ozdobiony pióropuszem dymu komin wyłaniał się zza smukłych świerków po prawej stronie niczym gigantyczny palec grożący ostrzegawczo z wysoka; fabryka rozlokowała się tam, gdzie zazwyczaj budowano stajnie i garaże. Spokojna, czujna fasada domu zdawała się tylko czekać, aż Bond coś zrobi, aż wykona jakiś zaczepny ruch, a wtedy odpowiedź nadeszłaby szybko. Agent wzruszył ramionami, żeby odegnać złe myśli, wspiął się schodami do przeszklonych matowym szkłem drzwi i nacisnął dzwonek. Nie usłyszał, jak dzwoni, mimo to drzwi otworzyły się wolno. Koreański szofer wciąż miał na głowie swój melonik. Spojrzał na Bonda bez żadnego zainteresowania. Stał nieruchomo z lewą ręką na wewnętrznej klamce, a wyprostowaną niczym drogowskaz prawą pokazywał ciemny hol domu.
Agent minął go, przezwyciężając pokusę, by nadepnąć na te jego wypucowane lakierki albo grzmotnąć go zdrowo w sam środek ciasno opiętego kamizelką brzucha. Ten Koreańczyk pasował jak ulał do tego wszystkiego, co o Koreańczykach słyszał. Poza tym Bond chciał zrobić coś gwałtownego, coś, co zburzyłoby ciężką, napiętą atmosferę domu.
Читать дальше