Goldfinger kierował się do Bonda, pracowicie dźgając i tnąc trawę.
– Obawiam się, że czas prawie minął – powiedział agent. Złotnik odchrząknął. Zaczął coś mówić, gdy nagle usłyszeli krzyk Foulksa:
– Jest tutaj, sir! Dunlop! Jedynka!
Bond poszedł za Goldfingerem do małego równego wybrzuszenia terenu, gdzie stał Foulks. Foulks wskazywał palcem ziemię. Bond nachylił się i obejrzał piłeczkę. Tak, to był prawie nowy dunlop 65 numer jeden tkwiący w miejscu zadziwiająco dobrym do oddania strzału. Cud, coś więcej niż cud! Agent wbił wzrok w Goldfingera, później w Foulksa.
– Musiała diabelnie mocno odskoczyć. I do tego jak fartownie… – rzekł łagodnie.
Foulks wzruszył ramionami. Oczy Goldfingera były spokojne, opanowane.
– Na to wygląda – powiedział i zwrócił się do Foulksa: – Sądzę, że zagramy łyżeczką, co?
Bond odszedł w zadumie i odwrócił się, żeby obejrzeć strzał. Strzał należał do najlepszych, jakie oddał Goldfinger. Dunlop poszybował nad skarpą dzikiego pola w stronę murawy. Mógł jeszcze zahaczyć o łatę z prawej, ale…
Agent podszedł do Hawkera. Ten stał na murawie i spoglądał, jak złotnik wykańcza strzał. Z jego wykrzywionych ust zwisało źdźbło trawy. Bond uśmiechnął się gorzko.
– Czy mój znakomity przyjaciel trafił w łatę, czy też, sukinsyn, wylądował na polu?
– Na polu, sir – odparł niewzruszony Hawker.
Agent ruszył do swojej piłeczki. I znów zrobiło się kiepsko. Ponownie walczył o remis, a jeszcze parę minut temu miał w kieszeni zwycięstwo. Spojrzał w stronę flagi, oceniając odległość. Paskudna sprawa.
– Piątka czy szóstka?
– Szóstka będzie w sam raz, sir. Ładny, sprężysty strzał. – Hawker podał mu kij.
Dobra, skup się. Zrób to wolno i rozważnie. To jest łatwy strzał. Wystarczy tylko lekko uderzyć, uderzyć tak, żeby piłeczka śmignęła nad brzegiem łaty i wturlała się na murawę. Stój nieruchomo, oczy w dół… Klik! Piłeczka trafiona lekko zadartą głowicą uzyskała idealnie wypośrodkowany tor lotu, dokładnie taki, jaki chciał uzyskać Bond. Spadła za skrajem łaty. Strzał doskonały! Nie, cholera! Spadła za skrajem łaty, odbiła się po raz drugi, zastygła w bezruchu, zawahała się i stoczyła w dół. Szlag by to…! Czy to nie Hagen powiedział, że: „Na dołek bijesz pod publiczkę, do dołka wkładasz pod zaliczkę”? Wyprowadzenie piłeczki spod brzegu łaty należało do najtrudniejszych strzałów na polu St Marks. Bond sięgnął po papierosa i zapalił. Koncentrował się zawczasu na następnym, jakże ważnym uderzeniu, żeby ratować dołek – chyba że ten palant Goldfinger zadołkuje z odległości trzydziestu stóp!
Hawker szedł z boku.
– To cud, że znalazł tę piłeczkę – powiedział Bond.
– To nie jego piłeczka, sir. – Hawker stwierdzał suchy fakt.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał agent w napięciu.
– Foulks dostał w łapę, sir, białawy banknot, pewnie piątkę. Musiał tę piłeczkę wyrzucić przez nogawkę spodni.
– Hawker! – Bond stanął jak wryty i rozejrzał się wokoło., Goldfinger i Foulks znajdowali się pięćdziesiąt jardów dalej i szli wolno w stronę murawy. – Możesz przysiąc, że tak było? Skąd ta pewność?! – pytał gwałtownie.
Na lekko zawstydzonej twarzy Hawkera zagościł smutnawy, krzywy uśmiech, lecz w jego oczach tliły się iskierki chytrej wojowniczości.
– Bo jego piłeczka leżała pod pańską torbą na kije, sir – odparł, a kiedy ujrzał, jak Bond otwiera ze zdumienia usta, dodał przepraszająco: – Przepraszam, sir, musiałem to zrobić po tym wszystkim, co on zrobił panu. Nie wspomniałbym o niczym, ale przecież musi pan wiedzieć, że znów pana wykiwał.
Bond nie mógł się nie roześmiać.
– Oj, Hawker, ale z ciebie numer! – rzekł z podziwem. – Więc chciałeś sam, w pojedynkę, wygrać za mnie mecz, tak? Ale to fakt, na Boga – dodał gorzko – ten facet przekracza wszelkie granice. Muszę go wykończyć, po prostu muszę. Tak, niech no pomyślę… – Szli wolno dalej.
Lewa dłoń Bonda tkwiła w kieszeni, palce bezwiednie bawiły się piłeczką, którą znalazł na dzikim polu, w trawie. Nagle błysnęła mu pewna myśl. Tak! To jest to! Zerknął na tamtych. Goldfinger zatrzymał się. Stał tyłem do Bonda i wyjmował akurat kij z torby. Agent podszedł bliżej Hawkera i trącił go łokciem. – Masz, trzymaj. – Wsunął piłeczkę w sękatą dłoń. – Musisz zająć się flagą. Musisz, rozumiesz? Kiedy będziesz podnosił z murawy piłeczkę, bez względu na to, czyja wyląduje w dołku, wciśnij Goldfingerowi tę, którą ci dałem. Jasne?
Hawker kroczył niewzruszenie dalej. Z jego twarzy nie można było wyczytać nic.
– Jasne, sir – odparł normalnym głosem. – Jakim kijem będzie pan teraz strzelał, sir?
Bond stanął koło piłeczki.
– Ustaw się na linii, dobrze? – poprosił.
Hawker ruszył do dołka, zatrzymał się na chwilę na linii strzału, po czym poszedł majestatycznie za maszt i ukucnął. Zaraz wstał.
– Cal na prawo, sir. Pewny strzał. Usunąć flagę, sir?
– Nie, zostaw ją.
Hawker cofnął się. Goldfinger stał przy swoim dunlopie na prawo od pasa murawy otaczającego dołek; Foulks tkwił u podnóża zbocza. Bond złożył się do uderzenia. No, moja stara Calamity Jane! Albo trafisz, albo ci przyłożę. Pozycja. Głowica kija mocno do tyłu, na linii dołka. Teraz albo nigdy. Teraz! Silnie uderzona piłeczka wspięła się na zbocze i pomknęła do celu. Za szybko, cholera, za szybko! Flaga! Piłeczka zakręciła posłusznie w zagłębieniu, stuknęła mocno w maszt, odbiła się i znieruchomiała na dobre o trzy cale od pucharu dołka!
Bond odetchnął głęboko i chwycił zapomnianego papierosa. Spojrzał na Goldfingera. Teraz ty palancie! Pokaż, co potrafisz!
I kaktus mi tu wyrośnie, jeśli ją zadołkujesz! Zreflektował się. Chryste, przecież Goldfinger nie może nawet spróbować!
– Dobrze już, dobrze – rzucił wspaniałomyślnie. – Jest po równo. Został jeszcze jeden. – Niezmiernie istotne było, żeby to Hawker zebrał piłeczki. Gdyby agent zmusił Goldfingera do oddania strzału, piłeczkę wybierałby z dołka złotnik. Tak czy inaczej, Bond nie chciał, żeby Goldfinger chybił. Chybiony strzał wykraczał poza strategię Bonda.
Hawker schylił się i podniósł piłeczkę. Potoczył jedną z nich w stronę Bonda, drugą wręczył Goldfingerowi. Zeszli z murawy. Agent szedł jak zwykle z tyłu i zauważył ruch ręki Hawkera – ręka powędrowała do kieszeni. W porządku, chyba że złotnik połapie się przy strzale inicjującym.
Ale kto by się przyglądał piłeczce, kiedy jest remis i kiedy do końca meczu został tylko jeden dołek. Ruchy są wtedy mniej lub bardziej mechaniczne, myśli się o pierwszym uderzeniu, o tym, czy grać na pole, czy na fartuch, o sile wiatru, o tych jakże istotnych czterech strzałach, którymi – jeśli się chce zwyciężyć lub przynajmniej zremisować – należy dotrzeć z piłeczką do celu.
Zważywszy, że Bond mógł się ledwo doczekać, aż Goldfinger pójdzie w jego ślady i uderzy – tylko raz! – w tego zdradzieckiego dunlopa numer siedem tak łudząco podobnego do dunlopowskiej jedynki, strzał inicjujący, jaki wykonał ku środkowi czterystu-pięćdziesięciojardowego pola przy dołku osiemnastym, był godny pochwały. Gdyby zechciał, mógł teraz wejść w okolice flagi. Gdyby tylko zechciał.
Kolej na Goldfingera. Goldfinger pochylił się. Piłeczka spoczywała na podpórce licem do góry. Ale złotnik zdążył się już wyprostować, cofnąć i już robił te swoje dwa próbne zamachy. Zbliżył się teraz, wolno, niespiesznie. Stanął nad dunlopem, przybrał postawę, skupiając na nim wzrok. Zauważy! Musi zauważyć! W ostatniej chwili znieruchomieje, zegnie się wpół i zbada piłeczkę! Czy on się nigdy nie skończy przymierzać? Lecz kij ruszył już w górę, zawisł, już spadał! Lewe kolano zgięte ku środkowi, ramię sztywne jak pa-łąk i.- Trrrach! Piłeczka wystrzeliła niczym z procy cudownym, wypośrodkowanym łukiem, łukiem tak pięknym, jak piękne było uderzenie w wykonaniu Goldfingera.
Читать дальше