Bond uśmiechnął się ponuro.
– Czy mógłby pan zaczekać z liczeniem drobnych, aż oddam strzał? – zapytał.
Goldfinger ani się nie odwrócił, ani nie odpowiedział. Brzęk monet ucichł.
Agent zajął się na powrót swoim strzałem i starał się rozpaczliwie skoncentrować. W tej sytuacji brasie był kijem zbyt ryzykownym, wymagał doskonałego uderzenia. Oddał go Hawkerowi, wziął łyżeczkę i huknął piłką przez całą dolinkę. Piłeczka trzymała kurs i utknęła dopiero na fartuchu. Piątka, może czwórka.
Goldfingerowi udało się gładko wyjść z łaty i szybko zrobić dołek. Bond uderzył za mocno i przestrzelił. Wciąż po równo.
Szósty dołek, nazywany celnie „Dziewicą”, jest dołkiem krótkim i bardzo znanym w golfowym światku. Wiedzie ku niemu wąziutkie pole darni otoczone zewsząd pierścieniami łat i dzikiego pola. Grać tu trzeba, jak się da: można używać i ósemki, i metalowej dwójki zależnie od wiatru. Dzisiaj – tak sądził Bond – odpowiednia była siódemka. Zagrał wysoko, z poprawką na wiatr z prawej tak, że piłeczka wylądowała dwadzieścia stóp za flagą. Czekał go trudny strzał przez ramię. Powinna wyjść z tego trójka. Goldfinger zagrał kijem numer pięć i nie wziął poprawki na wiatr. Dmuchnęła bryza i piłeczka spadła w głęboką łatę po lewej stronie pola. Dobre wieści! Złotnik wyjdzie z tego co najmniej trzema cholernie trudnymi uderzeniami!
Milcząc ruszyli w stronę murawy. Bond zerknął w głąb łaty. Dunlop Goldfingera utknął w śladzie obcasa mocno odciśniętym na piasku. Agent podszedł do swojej piłeczki i wsłuchał się w śpiew skowronków. Teraz zdobędzie punkt przewagi. Poszukał wzrokiem Hawkera, żeby wziąć od niego kij, ale, o dziwo! Hawker stał po drugiej stronie pasa darni, całkowicie pochłonięty obserwacją poczynań Goldfingera! Ten wszedł do łaty z blasterem w ręku. Podskoczył, żeby namierzyć dołek, a później zaczął sposobić się do oddania strzału. Kiedy uniósł kij, serce Bonda zabiło radośnie. Goldfinger zamierzał stamtąd piłeczkę wyłuskać, co było techniką beznadziejną, uwzględniając tak grząski i sypki grunt. Jedyna szansa to uderzyć ją z taką siłą, by wyleciała w powietrze, jak po eksplozji granatu. Kij opadł wolno, gładko, niespiesznie. Niosąc z sobą ledwie garść piachu, dunlop Goldfingera wystrzelił zakrzywionym łukiem z głębokiej łaty, odbił się i spoczął w bezpośredniej bliskości dołka!
Bond przełknął ślinę. Szlag by trafił te jego ślipia! Jak on do diabła to zrobił!? Nie ma wyboru, trzeba próbować skończyć dołek w dwóch uderzeniach. Bardzo chciał, ale chybił o cal i piłeczka zatrzymała się dobry jard za flagą. Piekło i szatani! Agent ruszył wolno w stronę dołka, odtrącając po drodze goldfingerowskiego dunlopa. Weź się w garść, ty cholerny idioto! Lecz widmo jakże zmiennej fortuny – jeszcze chwilę temu był prawie pewien, że zdobędzie przewagę, teraz groziła mu strata punktu – sprawiło, że zapragnął wstrzelić piłeczkę do dołka, miast ją tam spokojnie wturlać. Muśnięta głowica kija, jak gdyby zdezorientowana, piłeczka prześlizgnęła się o włos od dołka. Punkt do tyłu.
Bond był na siebie wściekły. On i tylko on tu zawinił, on stracił ten dołek. Z odległości dwudziestu stóp strzelać aż trzy razy! Naprawdę musi wziąć się w garść i zacząć wreszcie grać!
Do siódmego, pięciusetjardowego dołka obaj oddali dobre strzały inicjujące, a drugie, nieskazitelne technicznie uderzenie Goldfingera umieściło dunlopa pięćdziesiąt jardów przed murawą. Bond ujął dwójkę. To dla wyrównania szans! Ale bił z góry, głowica kija wyprzedziła ręce i „zduszony” penfold wpadł w jedną z łat po prawej stronie. Niezbyt dobre miejsce, mimo to musi wyjść na darń. Goldfinger skończył pierwszy, w pięciu strzałach. Dwa punkty do tyłu. Dołek numer osiem zremisowali w trzech. Przy dołku dziewiątym Bond, zdeterminowany odrobić choć jeden punkt, znów chciał zbyt wiele, jak na paskudną łatę, gdzie leżała piłeczka. I znów Goldfinger miał cztery, a Bond pięć strzałów. Trzy punkty do tyłu! Nie wyglądało to dobrze. Agent poprosił Hawkera o nową piłeczkę. Ten odpieczętowywał ją wolno, czekając, aż Goldfinger zniknie za wzgórzem w drodze na miejsce rozpoczęcia kolejnej zagrywki. Wtedy powiedział cicho:
– Widział pan, co on zrobił na „Dziewicy”, sir?
– Tak, cholera, widziałem. Niesamowity strzał. Hawker był zdziwiony.
– Więc nie widział pan, co on zrobił w łacie?
– Nie. Co takiego? Stałem za daleko.
Goldfinger i Foulks byli poza zasięgiem wzroku. Hawker zszedł cichutko do jednej z łat otaczających murawę dziewiątego dołka, wykopał czubkiem buta dziurę w piachu i umieścił w niej piłeczkę. Później stanął tuż za nią i złączył stopy. Spojrzał na Bonda.
– Pamięta pan, jak podskoczył, żeby zobaczyć, gdzie jest dołek?
– Pamiętam.
– Niech pan dobrze uważa, sir. – Hawker spojrzał w stronę flagi sterczącej z dziewiątego dołka i podskoczył tak, jak niedawno podskakiwał Goldfinger, chcąc niby dobrze namierzyć linię strzału.
– Później popatrzył na Bonda i wskazał piłeczkę u swych wciąż złączonych stóp. Ciężkie stąpnięcie wyrównało grunt i wycisnęło ją na wierzch tak, że ułożyła się idealnie do łatwego strzału, do strzału, który na „Dziewicy”, skąd strzelał Goldfinger, wydawał się kompletnie niemożliwy!
Bond patrzył chwilę na Hawkera i milczał.
– Dzięki, Hawker. Daj mi kij i piłeczkę. Ktoś zajmie w tej rozgrywce drugie miejsce i niech mnie diabli, jeśli to będę ja.
– Tak jest, sir – odparł flegmatycznie Hawker. Pokuśtykał na skróty i zatrzymał się w połowie pasa murawy za dziesiątym dołkiem.
Bond wspiął się spacerkiem na wzniesienie i zszedł do miejsca, gdzie mieli zaczynać. Ledwo spojrzał na Goldfingera, który już tam stał, wymachując niecierpliwie kijem. Starał się nie myśleć o niczym, kierując się tylko i wyłącznie zimnym, agresywnym wyrachowaniem. Po raz pierwszy odkąd rozpoczął grę, poczuł się nadzwyczaj pewny siebie. Trzeba mu było tylko znaku z niebios, a gra nabrałaby rumieńców.
Dołek dziesiąty w Royal St Marks jest najbardziej niebezpiecznym dołkiem na całym polu. Drugi strzał na płasko wzgórze otoczone z lewej i z prawej przepastnymi łatami, zablokowane od tyłu stromym wzniesieniem, odbierało wielu graczom resztki nadziei. Bond przypomniał sobie, jak to mistrz Philip Scrutton, który w Gold Bowl robił wszystkie dołki czterema strzałami, musiał przy dołku numer dziesięć uderzyć czternaście razy, z czego siedem uderzeń przerzucało piłeczkę jak w ping-pongu z łaty do łaty, bo zawsze omijała murawę. Agent wiedział, że Goldfinger będzie mierzył na fartuch albo tuż przed i że będzie zadowolony, jeśli skończy piątym strzałem. Bond musi pójść na całego i zamknąć rozgrywkę strzałem czwartym.
Najpierw dwa dobre uderzenia inicjujące. Drugi strzał Goldfingera? A jakże, ląduje na fartuchu. Złotnik ma szansę na czwórkę. Bond wybrał kij numer siedem, wziął dużą poprawkę na wiatr i grzmotnął tak, że piłeczka poszybowała w niebo. W pierwszej chwili sądził, że poprawka była zbyt wielka, lecz za moment piłeczka zawinęła w lewo, spadła i zatrzymała się na miałkim piasku, który wiatr naniósł na pole z łaty po prawej stronie. Paskudny, piętnastostopowy strzał do dołka. Bond byłby całkiem zadowolony, gdyby udało mu się zrobić połowę tej odległości. A Goldfinger? Oczywiście umieścił swoją piłeczkę ledwie o jard od flagi. Musi być dołek, musi! – myślał agent, szykując się do uderzania. Uderzył dość sprytnie i wystarczająco silnie, żeby przebić się przez miałki piach, ale ku swemu przerażeniu ujrzał, jak penfold, niczym błyskawica, mknie dalej, na pochyły stok pola! Boże, zamiast jarda ma teraz do zrobienia co najmniej dwa jardy, w dodatku pod górę! Lecz naraz, jak gdyby przyciągnięta magnesem, piłeczka skręciła, uderzyła w maszt flagi, odbiła się i wpadła z głośnym grzechotem do dołka. O, znaku z niebios! Bond podszedł do Hawkera, mrugnął i oddał kij.
Читать дальше