Bond odparł obojętnie:
– To za dużo. – Potem, jak gdyby przemyślawszy to sobie i doszedłszy do wniosku, że grę można przecież wygrać, dodał: – Oczywiście, to były w pewnym sensie „znalezione pieniądze”, nie będzie mi ich brakować. No cóż, dobrze. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Bez handicapu. Stawka – dziesięć tysięcy dolarów.
Goldfinger odwrócił się.
– Wszystko już ustalone, panie Blacking – rzekł niespodziewanie słodkim głosem. – Wielkie dzięki. Niech pan dopisze do rachunku swoje honorarium. Przykro mi, że dzisiaj nie zagramy. Pozwoli pan, opłacę koszowych.
Alfred Blacking wszedł do warsztatu i podniósł kije Bonda. Spojrzał mu prosto w oczy.
– Proszę pamiętać, co panu mówiłem, sir. – Mrugnął jednym okiem. – Mam na myśli ten płaski zamach. Niech pan uważa. Cały czas.
Bond uśmiechnął się. Alfred miał długie uszy. Mógł nie dosłyszeć, o jaką stawkę będzie toczyła się gra, ale wiedział, że w jakimś sensie będzie to gra ważna.
– Dzięki, Alfredzie, nie zapomnę. Wezmę cztery piłeczki. Pefoldy, jak kiedyś. Te z sercami. I z tuzin podstawek. Zaraz wracam.
Bond przeszedł przez magazyn i znalazł się przy swoim DB III. Facet w meloniku polerował szmatką karoserię rollsa. Agent wyczuł – nie patrzył w tamtą stronę – że mężczyzna przerwał pracę i obserwuje, jak Bond zabiera z wozu torbę na zamek błyskawiczny i jak wraca do klubu. Facet miał kwadratowo-płaską, żółtą twarz. Jeden z Koreańczyków…?
Bond uregulował z Hamptonem, stewardem, opłatę za korzystanie z pola i ruszył do przebieralni. Tutaj też nic się nie zmieniło – ten sam zapach starego obuwia, skarpetek i zeszłorocznego potu. Dlaczego tradycją najsławniejszych klubów golfowych w Anglii jest utrzymywanie higieny na poziomie takim, jaki obowiązywał w wiktoriańskich szkołach prywatnych? Bond zmienił skarpetki i włożył parę starych, sponiewieranych, nabijanych gwoździami saxonów. Zdjął kurtkę w brązowawo-białą kratę i narzucił wyblakłą wiatrówkę. Papierosy? Zapalniczka? Był gotów do wyjścia.
Szedł wolno, sposobiąc umysł do spotkania. Celowo wciągnął Goldfingera w męską grę o wysoką stawkę. Chciał, żeby złotnik obdarzył go szacunkiem i żeby ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, iż Bond to typ bezwzględny, twardy awanturnik, którego można by ostatecznie wykorzystać. Początkowo agent sądził, że zagra z Goldfingerem tak, jak z tymi z Nassau, o setkę. Ale o dziesięć tysięcy dolarów! Gry singlowej o tak wysoką stawkę nie było chyba w historii golfa z wyjątkiem finałów Mistrzostw Ameryki albo wielkich rozgrywek amatorskich Calcutta Sweeps, gdzie to raczej obstawiający niż grający mają forsę. Prywatne rachuby Goldfingera musiały doznać nielichego uszczerbku. Nie podobało mu się to i cholernie mocno chciał odzyskać pieniądze. Gdy Bond wspomniał o wysokich stawkach, złotnik dostrzegł w tym swoją szansę. Kości rzucone. Lecz jedno było pewne: dla stu powodów Bond nie mógł sobie pozwolić na porażkę.
Zaszedł do magazynu i wziął od Blackinga piłeczki oraz podstawki.
– Kije ma Hawker, sir.
Bond ruszył spacerkiem przez pięciuset jardowej długości pole strzyżonej darni, które wiodło do oznakowanego miejsca, skąd rozpoczynała się gra do pierwszego dołka. Goldfinger ćwiczył na trawie. Koszowy stał w pobliżu, tocząc ku niemu coraz to nowe piłeczki. Złotnik wprowadzał je do dołka nowym stylem, trzymając kij między nogami. Agent poczuł się lepiej – nie wierzył w tę metodę. Sam ją sprawdził i wiedział, że jest do niczego. Jego stary kij, poczciwa Calamity Jane z białego orzecha amerykańskiego, sprawdzał się raz lepiej, raz gorzej. Nic na to nie poradzi. Wiedział też, że trawa pola treningowego przy klubie niczym – ani szybkością, ani ułożeniem źdźbeł – nie przypomina pola właściwego.
Zrównał się z beztroskim, lekko utykającym Hawkerem, który szedł wolno, wymachiwał kijem Bonda i strzelał od czasu do czasu w wyimaginowaną piłeczkę.
– Jak się masz, Hawker.
– Dzień dobry, sir. – Hawker wręczył Bondowi kij i rzucił na ziemię trzy używane piłeczki. Jego sardoniczno-bystrą twarz starego kłusownika wykrzywił szeroki uśmiech powitalny. – Jak się panu wiedzie, sir? Grał pan choć raz w golfa przez te dwadzieścia lat? Czy potrafi pan jeszcze trafić w dach budki startera? – Hawker miał na myśli dzień, kiedy Bond, próbując przed meczem dokonać tego wyczynu, umieścił dwie piłeczki w oknie budki.
– Sprawdzimy, Hawker. – Bond wziął kij do długich strzałów i ważył go w ręku, oceniając odległość. Stukot piłeczki na polu treningowym ustał. Bond przymierzył się, wziął szybki zamach, uniósł głowę i ciut-ciut a uderzyłby pod właściwym kątem. Za drugim razem skopał strzał. Piłeczka odskoczyła na dziesięć jardów, a za nią poleciał kawał murawy. Agent spojrzał na Hawkera, który przybrał swój najbardziej sardoniczny wyraz twarzy. – Dobra jest, Hawker. To było na pokaz. Teraz strzał dla ciebie. – Stanął obok trzeciej piłeczki, odwrócił wolno kij i dokładnie wytarł głowicę. Piłeczka śmignęła, sto jardów dalej zawisła wdzięcznie w powietrzu, spadła osiemdziesiąt stóp w dół, na strzechę chatki i podskakując, sturlała się na ziemię.
Bond oddał kij. Oczy Hawkera były zamyślone, rozbawione. Nie powiedział nic. Wyciągnął drewnianą jedynkę i wręczył ją Bondowi. Potem ruszyli na miejsce rozpoczęcia gry, rozprawiając o rodzinie koszowego.
Dołączył do nich Goldfinger, beznamiętny, odprężony. Bond pozdrowił jego koszowego, służalczego, gadatliwego faceta o nazwisku Foulks, którego agent nigdy nie lubił, i zerknął na kije przeciwnika. Był to nowiusieńki komplet firmy American Ben Hogan z eleganckimi monogramami klubu St Marks na skórzanych pokrowcach chroniących kije drewniane. Torbę też miał skórzaną, zszywaną grubym ściegiem, jedną z tych uniwersalnych, używanych przez amerykańskich zawodowców; kije umieszczone były w oddzielnych rurkach dla łatwiejszego ich wyjmowania. Sprzęt nieco pretensjonalny, lecz najlepszy.
– Kto z nas będzie miał zaszczyt? – Goldfinger błysnął monetą.
– Reszka.
Wypadł orzeł. Goldfinger wyjął z torby jedynkę i zdarł opakowanie z nowej piłeczki.
– Dunlop 65. Numer jeden. Zawsze używam tych samych piłeczek. A pańska? – spytał.
– Penfold. Z sercami.
Goldfinger spojrzał zjadliwie na Bonda.
– Gramy według ścisłych reguł? – zapytał.
– Naturalnie.
– Dobrze.
Goldfinger wbił podstawkę w ziemię. Przymierzył się ze dwa razy do piłeczki, biorąc wyważone, skoncentrowane zamachy. Bond dobrze znał ten rodzaj zamachu. Był to mechaniczny, perfekcyjny i zrutynizowany zamach gracza, który uczył się golfa z wielką starannością, który przeczytał na ten temat wszystkie możliwe książki i wydał pięć tysięcy funtów na najlepszych instruktorów golfa profesjonalnego. Był to zamach dobry i skuteczny, taki, co to się nie zepsuje pod wpływem nerwów. Bond zazdrościł Goldfingerowi.
Złotnik tymczasem przyjął postawę, zakręcił wdzięcznie biodrami, cofnął głowicę kija szerokim, wolnym łukiem i, ze wzrokiem utkwionym w piłeczce, poprawnie zgiął ręce w przegubach. Pociągnął kijem mechanicznie, uderzył bez wysiłku, tylko wykończenie strzału było trochę sztuczne, jak z podręcznika. Piłeczka poszybowała na dwieście jardów, prosto, idealną parabolą i opadła dokładnie na trasie wiodącej do dołka.
To był znakomity, wcale nie podnoszący na duchu strzał. Bond zdawał sobie sprawę z tego, że złotnik jest w stanie powtarzać ten numer ze wszystkimi rodzajami kijów raz po raz, aż skończy wszystkie osiemnaście dołków.
Читать дальше