– Bzdura, Alfredzie. Poza tym musisz jakoś zarobić na życie. Dlaczego by nie zagrać we trzech?
– On się na to nie pisze, sir. Twierdzi, że we trzech gra się wolno. Tu się z nim zgadzam. I proszę się nie kłopotać o mój zarobek. W warsztacie czeka mnóstwo roboty i jeśli będę miał wolne popołudnie, z przyjemnością się do niej zabiorę. – Zerknął na zegarek. – Lada moment powinien tu być. Mam dla pana koszowego. Pamięta pan Hawkera? – Blacking roześmiał się swobodnie. – Stary, poczciwy Hawker. Nic a nic się nie zmienił. On też się ucieszy, że znów pan z nami jest.
– Dzięki, Alfredzie – odrzekł Bond. – Ciekawiłoby mnie, jak ten gość pogrywa. A może zrobimy tak. Powiedz mu, że wpadłem naprawić kij, że jestem starym członkiem klubu. Powiedz, że grywałem tu przed wojną. Tak przy okazji naprawdę potrzebuję drewnianej czwórki. Ta stara – mam ją jeszcze od ciebie – poluzowała się trochę w spojeniu. Zachowuj się naturalnie. Niby nie wiem, że on tu jest, rozumiesz? Zostanę w warsztacie, więc będzie mógł się zdecydować, nie urażając przy tym mnie. Może nie spodoba mu się moja twarz, może wynajdzie inny powód na nie? Jasne?
– Bardzo dobrze, panie James, proszę to zostawić mnie. Już jedzie, to jego wóz. – Blacking wskazał ręką za okno. Pół mili dalej jasnożółty samochód skręcił właśnie w aleję prowadzącą do klubu. – Śmiesznie wygląda ta landara. Widywaliśmy tu takie, kiedy byłem mały.
Bond patrzył, jak Silver Ghost sunie majestatycznie w stronę klubu. Rolls był wspaniały. Promienie słońca biły refleksami od srebrzystej chłodnicy i od aluminiowej pokrywy silnika, nad którą wznosiła się strzelista, prostopadła tafla szyby. Bagażnik umieszczony na dachu tej ciężkiej, sedanowatej limuzyny – jakże brzydkiej dwadzieścia lat temu, jakże pięknej dzisiaj – świecił wypolerowanym brązem podobnie jak dwa reflektory typu Lucas „Król Szos” spoglądając wyniośle na drogę i wylot stareńkiego, wygiętego w kształcie węża sygnału dźwiękowego na gumową gruszkę. Cała karoseria, z wyjątkiem czarnego dachu, czarnych listw po bokach i łukowatych wstawek pod oknami, była bladożółta jak pierwiosnek. Bondowi przemknęło przez myśl, że ten południowoamerykański prezydent mógł skopiować jeden z egzemplarzy słynnej „Żółtej Flotylli” Lorda Lansdale’a, którą Lord zwykł był wyprawiać się na Derby do Ascot.
A któż siedział za kierownicą teraz? Agent ujrzał tam mężczyznę w czapce i w kawowomlecznej kurtce. Jego wielką, okrągłą twarz przesłaniały gogle w czarnych oprawkach. Na miejscu pasażera tkwił przysadzisty, ubrany na czarno facet w meloniku naciśniętym mocno na czubek głowy. Obaj dziwnie nieruchomi, spoglądali prosto przed siebie. Wyglądało to tak, jakby prowadzili karawan.
Wóz zbliżał się. Spojrzenie sześciu par oczu – oczu obu mężczyzn i dwóch wielkich ślepiów rollsa – zdawało się kierować w stronę okienka i wbijać w Bonda.
Agent cofnął się odruchowo w głąb ciemnego warsztatu. Wziął ze stołu jakiś kij, pochylił się i, zadumany, posłał nie istniejącą piłeczkę w kierunku sęka w drewnianej podłodze.
Część II: ZBIEG OKOLICZNOŚCI
– Dzień dobry, Blacking. Wszystko przygotowane? – Głos brzmiał zdawkowo, autorytatywnie. – Widzę tu jakiś samochód. Czyżby ktoś miał ochotę zagrać?
– Nie jestem pewien, sir. To jeden ze starych członków klubu. Przyjechał naprawić kij. Czy chciałby pan, żebym go o to zapytał?
– Kto to jest? Jak się nazywa?
Bond uśmiechnął się ponuro i nastawił uszu. Chciał wychwycić każdą subtelność w głosie Goldfingera.
– Nazywa się Bond, sir. Króciutka chwila ciszy.
– Bond? – Głos mu nawet nie drgnął. Goldfinger mówił z grzecznym zainteresowaniem. – Niedawno poznałem kogoś o tym nazwisku. Jak mu na imię?
– James, proszę pana.
– Zgadza się… – Tym razem złotnik zamilkł na dłużej. – Czy on wie, że tutaj jestem? – Bond czuł, jak macki Goldfingera sondują grunt.
– Pan Bond jest w warsztacie, sir. Pewnie widział, jak zajeżdża pański wóz. – Agent pomyślał, że Blacking nigdy w życiu nie skłamał, więc nie zacznie kłamać i teraz.
– Może to i myśl… – Goldfinger zaczął mówić bez ogródek. Czegoś chciał od Alfreda, chciał informacji. – Jak ten gość gra? Jaki ma handicap?
– Kiedy był chłopcem, grał całkiem niezgorzej, sir. Od tamtej pory nie widziałem go na polu.
– Hmmm…
Bond wiedział, że w tej chwili Goldfinger wszystko sobie rozważa, ale czuł, że przynęta chwyci. Sięgnął do torby po swój driver i zaczął nacierać uchwyt kostką szelaku – równie dobrze mógł udawać, że coś robi. W magazynie skrzypnęła deska. Bond stał tyłem do otwartych drzwi i pracowicie machał ręką.
– Myśmy się już chyba spotkali… – Głos od progu. Niski, pozbawiony wyrazu.
Bond spojrzał przez ramię.
– Chryste, przestraszył mnie pan, że aż podskoczyłem. Ależ… Ależ to pan… – Na twarzy agenta zagościł wyraz zdziwienia. – Ależ tak, pan Gold… Pan Goldman! Nie! Goldfinger! – Miał nadzieję, że nie przesadza. – Skąd się pan tu wziął?! – dodał z odrobiną niechęci i braku zaufania.
– Mówiłem panu, że tutaj grywam. Nie pamięta pan? – Goldfinger wbił w niego przeszywające spojrzenie. Oczy miał szeroko otwarte. I znów jego wzrok niczym promienie rentgena spenetrował czaszkę Bonda.
– Nie.
– Czy panna Masterton przekazała panu moje zaproszenie?
– Nie. Jakie zaproszenie?
– Miała panu powtórzyć, że będę w Sandwich i że chciałbym rozegrać z panem partię golfa.
– No cóż… – Bond mówił z chłodną uprzejmością. – Musimy kiedyś zagrać.
– Umówiłem się na trening z instruktorem, ale zagram z panem. – Goldfinger nie proponował, Goldfinger stwierdzał fakt.
Nie ulegało wątpliwości, że połknął haczyk. Teraz Bond musiał udać, że grać nie chce.
– Może innym razem. Przyjechałem zamówić nowy kij. Poza tym, wyszedłem z wprawy. I pewnie nie ma wolnego koszowego. – Bond odpowiadał tak niegrzecznie, jak tylko mógł. Oczywiste było, że gra z Goldfingerem była ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.
– Ja też ostatnio nie grałem. (Cholerny łgarz! – pomyślał agent.) A dopasowanie nowego kija trochę potrwa. – Goldfinger odwrócił głowę w stronę magazynu. – Blacking, znajdzie się koszowy dla pana Bonda?
– Tak jest, sir.
– Więc sprawa załatwiona.
Bond cisnął ze znużeniem kij do torby.
– No dobrze. – Postanowił wykorzystać ostateczną broń, żeby zniechęcić Goldfingera. Rzekł szorstko: – Ale ostrzegam pana, lubię grać na pieniądze. Nie zamierzam ganiać po polu ot tak, dla zabawy. – Większego chama nie można już udać, pomyślał zadowolony z siebie.
Czyżby w wyblakłych oczach Goldfingera dostrzegł szybko ukrytą iskrę triumfu…?
– To mi odpowiada. Jak pan sobie życzy. Gramy, oczywiście, bez handicapu. O ile pamiętam, ma pan dziewiątkę.
– Tak.
– Gdzie ją pan zdobył, jeśli wolno wiedzieć? – spytał ostrożnie złotnik.
– W Huntercombe. – Bond miał dziewiątkę i w Sunningdale, ale Huntercombe było łatwiejszym polem. Dziewięć punktów w Huntercombe nie wystraszy Goldfingera.
– Ja też mam dziewiątkę. Zdobyłem ją tutaj, w St Marks. Moje nazwisko jest na tablicy. Gra będzie więc wyrównana, prawda?
Bond wzruszył ramionami.
– Jest pan dla mnie za dobry.
– Wątpię. Ale – dodał lekko – powiem panu, co zrobię. Czy pamięta pan kwotę, której mnie pan pozbawił w Miami? Dziesięć tysięcy dolarów, pańskie honorarium. Lubię hazard. Z przyjemnością zaryzykuję: podwójnie lub kwita. Zgoda?
Читать дальше