Przemalowany na błękitno ford popular z wielkimi, żółtymi skrzydłami jechał środkiem drogi tuż przed nim. Bond machinalnie zatrąbił parę razy, krótko i grzecznie. Żadnej reakcji. Ford nadal wlókł się czterdziestką. Jego kierowca zgarbił się zawzięcie za kółkiem, nadal trzymał dotychczasowy kurs i tyle. No bo po cóż jechać z szybkością większą niż szacowne czterdzieści mil na godzinę? Bond ryknął klaksonem spodziewając się, że facet zjedzie na bok. Facet nie zjechał; Bond musiał lekko przyhamować. Niech to cholera! No jasne! Ta charakterystyczna, spięta sylwetka, te dłonie ujmujące kierownicę znacznie za wysoko i – jakże by inaczej! – kapelusz, tym razem szczególnie ohydny czarny melonik wciśnięty dokładnie na czubek wielkiej, kulistej głowy! Tam do diabła! – pomyślał Bond. Ostatecznie to on nabawił się wrzodów żołądka, nie ja. Zredukował biegi i wbiwszy gaz do deski, pogardliwie wyprzedził forda z lewej. Głupi palant, no!
Jeszcze pięć mil i DB III zostawił za sobą wykwintną telekrainę Herne Bay. Z lotniska Manston po prawej stronie dobiegł ogłuszający huk – klucz trzech Super Sabrów podchodził do lądowania. Przecięły ślizgiem linię horyzontu, nurkując prosto w ziemię. Skupiony na czym innym, Bond usłyszał jeszcze, jak ryk silników dogania maszyny, gdy te usiadły i zaczęły kołować ku hangarom. Skrzyżowanie i drogowskaz w lewo: RECULVER. W dole – zabytkowy znak przydrożny wskazujący dojazd do kościoła. Bond zwolnił, ale się nie zatrzymał. Żadnego zwiedzania. Jechał ostrożnie dalej, mając oczy szeroko otwarte. Linia brzegowa była w tej okolicy zbyt odsłonięta i trawler mógł tu tylko rzucić kotwicę lub dobić do brzegu. Goldfinger musiał korzystać z nabrzeża w Ramsgate. To mały, cichy port. Do tego celnicy i policjanci, których praca sprowadzała się najpewniej jedynie do węszenia za koniakiem szmuglowanym z Francji. Gęsta kępa drzew między szosą a brzegiem. Za nią mignęły Bondowi jakieś dachy i niezbyt wysoki komin fabryczny, z którego wydobywała się delikatna mgiełka dymu lub pary. To chyba to. Wkrótce ujrzał przed sobą bramę, a za nią długą aleję. Dyskretny acz kategoryczny napis głosił: ZAKŁAD METALURGII STOPÓW W THANET. OSOBOM NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Bardzo poważnie to brzmiało. Bond jechał wolno dalej. Ale dalej nie było już nic do oglądania. Skręcił zaraz w prawo i przez równię okolic Manston ruszył do Ramsgate.
Dochodziła dwunasta. Bond rozejrzał się po pokoju: dwójka z łazienką na ostatnim piętrze hotelu Channel Pocket. Rozpakował kilka drobiazgów i zszedł do snack-baru, gdzie wypił wódkę z tonikiem i zjadł dwie porcje znakomitych kanapek z szynką posmarowaną obficie musztardą. Później wsiadł do samochodu i udał się niespiesznie do Royal St Marks w Sandwich.
Agent 007 wniósł kije golfowe do magazynu, a stamtąd do warsztatu. Alfred Blacking mocował właśnie nowy uchwyt do drewnianej jedynki, do kija golfowego zwanego driverem.
– Jak się masz, Alfredzie.
Instruktor podniósł oczy i spojrzał ostro na Bonda. Na jego opalonej, skórzastej twarzy zjawił się szeroki uśmiech.
– Czyżby to pan James?! – Uścisnęli sobie dłonie. – Ile to już lat!? Piętnaście? Dwadzieścia? Cóż pana tu sprowadza, sir? Nie dalej jak wczoraj ktoś mi właśnie mówił, że z pana teraz dyplomata, czy coś takiego, że wciąż pan siedzi za granicą. A niech mnie! Czy poprawił pan wreszcie to swoje płaskie uderzenie, sir? – Alfred Blacking złożył ręce i zademonstrował niski, płaski strzał.
– Obawiam się, że nie, Alfredzie. Nigdy nie miałem czasu, żeby się przyłożyć. Jak się miewa małżonka? Jak Cecil?
– Nie narzekam, sir. W zeszłym roku Cecil zajął drugie miejsce w mistrzostwach Kentu. W tym roku wygra, jeśli tylko uda mu się częściej wymykać ze sklepu na murawę.
Bond oparł kije o ścianę. Dobrze być znów na starych śmieciach. Nic się tu nie zmieniło. Swego czasu, jako nastolatek, potrafił rozgrywać w St Marks po dwie partie dziennie, dzień w dzień, od poniedziałku do niedzieli. Blacking zawsze chciał się do niego wziąć. „Trochę praktyki, panie James, i grałby pan bez handicapu. Poważnie, naprawdę by pan grał. A tak kręcisz się pan ciągle dookoła szóstki. I po co to panu? Gra pan jak złoto, tylko ten płaski zamach i to, że za każdym razem chce pan wysłać piłkę za horyzont. Bez sensu. I ma pan temperament. Dwa lata, może nawet rok i doprowadzę pana do mistrzostw amatorskich”. Ale coś szeptało wtedy Bondowi, że w jego życiu nie znajdzie się wiele miejsca na golfa i że skoro w ogóle lubi grać, lepiej zapomnieć o lekcjach Blackinga i machać kijem tak, jak umie. Tak, to już chyba dwadzieścia lat, odkąd rozegrał tu ostatni mecz. Potem nigdy nie odwiedzał St Marks. Nie był w St Marks nawet wtedy, gdy zdarzyła się ta parszywa historia w Kingsdown, dziewięć mil dalej, na wybrzeżu. Moonraker… Sentymenty? Może. Od czasów St Marks Bond grywał całkiem sporo, w weekendy, kiedy pracował w kwaterze głównej. Lecz grywał wyłącznie na polach wokół Londynu: w Huntercombe, w Swinley, w Sunningdale, Berkshire. Jego handicap zwiększył się co prawda do dziewięciu punktów, ale to była solidna dziewiątka. Musiała być solidna, wybierał bowiem graczy ostrych, twardych i wesołych jak ci z Nassau, co to grali po dziesięć funtów od punktu i chętnie stawiali po meczu podwójną anyżówkę.
– Da się dzisiaj z kimś zagrać, Alfredzie?
Blacking rzucił okiem przez okno wychodzące na parking otaczający wysoki maszt flagowy i potrząsnął głową.
– Z tym będzie kiepsko, sir. O tej porze roku w środku tygodnia nie mam zbyt wielu klientów.
– A ty?
– Przykro mi, sir, jestem zajęty. Gram z jednym z członków klubu. Grywam z nim regularnie, codziennie o drugiej. W dodatku jak na złość Cecil wyjechał do Princes poćwiczyć trochę przed mistrzostwami. Pech, psiakość! (Alfred nigdy nie używał przekleństwa mocniejszego niż „psiakość”.) Że też musiał jechać akurat dzisiaj! Jak długo tu pan będzie, sir?
– Niezbyt długo, Alfredzie, ale nie przejmuj się. Wezmę koszowego i poćwiczymy sobie. Kim jest ten gość, z którym grasz?
– Nazywa się Goldfinger, sir. – Alfred przybrał zniechęcony wyraz twarzy.
– Ach, Goldfinger! Znam go! Poznaliśmy się niedawno w Stanach.
– Naprawdę? – Najwidoczniej trudno mu było uwierzyć, że ktoś może znać Goldfingera. Wpatrywał się uważnie w twarz Bon-da, chcąc z niej wyczytać coś więcej.
– Dobry jest? – zapytał Bond.
– Nie najgorszy. Mocna dziewiątka.
– Musi traktować golfa cholernie poważnie, skoro grywa z tobą codziennie.
– Chyba tak, sir. – Instruktor przybrał wyraz twarzy, który Bond doskonale pamiętał. Wyraz ów oznaczał, że Blacking nie miał zbyt pochlebnej opinii o danym graczu, lecz jako dobry pracownik klubu był zbyt taktowny, żeby o tym mówić.
Bond uśmiechnął się.
– Nie zmieniłeś się, Alfredzie. Chcesz powiedzieć, że nikt z nim nie chce grać, prawda? Pamiętasz Farquharsona, tego najwolniejszego gracza w Anglii? Dwadzieścia lat temu miałeś do niego anielską cierpliwość. No, co jest z tym Goldfingerem?
Instruktor roześmiał się głośno.
– Psiakość, to pan się nie zmienił, sir! Zawsze był z pana ciekawski facet! – Podszedł krok bliżej i zniżył głos. – Prawda jest taka, sir: niektórzy członkowie klubu uważają, że Goldfinger jest trochę za cwany. Poprawia sobie ułożenie piłeczki i tak dalej. Rozumie pan, o co chodzi? – Blacking ujął kij, który naprawiał, przyjął pozycję, spojrzał w stronę nie istniejącego dołka i kilkakrotnie stuknął głowicą kija o ziemię w pobliżu wyimaginowanej piłeczki. – „Więc mówicie, koszowy, że ten kij to brassie? Inaczej mówiąc drewniana dwójka? Ano zobaczymy, zobaczymy…” – Instruktor zachichotał. – Oczywiście, kiedy już przestanie walić kijem w ziemię, okazuje się, że to naprawdę drewniana dwójka zwana brassie-rem i że ziemia jest już ubita na tyle, by piłeczka wystawała z niej na cal. – Blacking spoważniał. – Ale to tylko plotki, sir. Sam nigdy nic nie widziałem. To spokojny, opanowany dżentelmen. Mieszka w RecuWer. Kiedyś bywał tu bardzo często, ale ostatnimi laty spędza w Anglii tylko parę tygodni. Wtedy dzwoni i pyta, czy ktoś ma ochotę zagrać, a jeśli nie ma nikogo, rezerwuje Cecila albo mnie. Telefonował dziś rano i pytał o chętnego do gry, bo czasami wpada tu ktoś obcy. – Blacking spojrzał z powątpiewaniem na Bonda. – Chyba panu nie pasuje ten Goldfinger, co? Trochę dziwnie by to wyglądało: pan, jego znajomy, ma ochotę zagrać, a ja mu mówię, że nikogo nie ma. Mógłby sobie pomyśleć, że cały ten czas wyciskałem z niego pieniądze albo coś takiego. Nie uchodzi.
Читать дальше