– Nie bój się. Jesteśmy prawie u celu. – Uścisnął ją i zbiegł po stopniach ganku. – Co tam, może nawet zdążę wpaść na bar mictwę?
– Obiecanki cacanki. – Skrzywiła się na widok szarego forda, zaparkowanego przy ulicy. – Miałam dać tym policjantom kawy. Zapomniałam.
– Po drodze wstąpimy do McDonalda. Paul lubi frytki.
– Paul to kierowca, tak?
– Jim szoferuje, Paul jest jego wspólnikiem.
– Po co ta obstawa, Ed? Dlaczego sam nie prowadzisz? Czy to ebola albo coś w tym rodzaju?
– Mówiłem ci, jestem bardzo ważnym człowiekiem. Prezydent, burmistrz i ja, każdy z nas potrzebuje obstawy policyjnej. – Puścił do niej oko. – A gdy uporamy się z tym świństwem, nie zapomnij się pochwalić siostrze.
Uśmiechnęła się.
– Leslie to dobra dziewczyna. Po prostu pewnych spraw nie rozumie.
– Wracaj do środka, bo zmarzniesz.
– Ciepło mi w szlafroku, a powietrze jest przyjemne.
Idąc do samochodu, Ed czuł na sobie spojrzenie żony. Nie powinien był jej robić nadziei, że wpadnie na bar mictwę, ale czuł się winny. Marta naprawdę jest bardzo wyrozumiała. Może w przyszłym miesiącu zabierze ją na wakacje. Przy odrobinie szczęścia za niecały tydzień będą mieć gotowe antidotum. Ostatni test okazał się bardzo obiecujący. Obiecujący? Do licha, omal go nie rozsadzało z radości. Naukowcowi rzadko trafia się szansa pokrzyżowania szyków chorobie.
– Cześć, chłopaki. – Wskoczył na tyle siedzenie i zatrzasnął drzwiczki. – Musimy wstąpić do McDonalda. Zapomniałem wziąć dla was kawy. Marta…
Żadnej odpowiedzi. Jim i Paul patrzyli prosto przed siebie. Spod kołnierzyka Paula sączyła się strużka krwi.
– Chryste.
Ed chwycił klamkę.
Już nie usłyszał krzyku Marty.
– Jesteś pewny?
Bess znieruchomiała w fotelu. Nigdy przedtem nie widziała na twarzy Kaldaka takiego bólu.
– Tak, pojadę. Masz rację. To moja sprawa. Rozłączył się.
– Ramsey? Skinął głową.
– Muszę jechać do Atlanty.
– Dlaczego?
– Ed Katz nie żyje.
– Co? – szepnęła.
– Jego samochód wyleciał w powietrze. Zginął Ed i dwóch policjantów. – Rąbnął pięścią w poręcz fotela. – Sukinsyn.
– Ed był twoim przyjacielem?
– Razem studiowaliśmy. Byłem na jego ślubie. O, tak, ładny ze mnie przyjaciel – mówił z goryczą. – Zmusiłem go, żeby się tym zajął. Nie sądziłem, że coś mu grozi. Przecież Ramsey załatwił mu ochronę.
– De Salmo?
– Nie wiem. Lubi nóż, ale sięgał już po materiały wybuchowe. To mogła być robota jego albo któregoś z ludzi Habina.
– Jak to wpłynie na badania?
– Niewątpliwie je przyhamuje. Pracowali w zespole, ale Ed nim kierował. – Wstał i podszedł do drzwi. – Tak oto Esteban zyskał na czasie. Drań nie mógł cię dopaść, więc zaatakował Eda.
Skrzywiła się.
– Szkoda, że nie mogę jakoś pomóc. Żałuję, Kaldak.
– Że jeszcze żyjesz? Nie przejmuj się. Nie wątpię, że Esteban zamierza to zmienić. Cóż, ciebie nie dopadnie. Wrócę dziś wieczorem. Muszę zbadać sytuację w ośrodku badawczym i zobaczyć się z żoną Eda. Ramsey zadzwonił po Yaela, który będzie tu za pięć minut. Poczekam na niego na dole, ale nie ruszę się, póki się nie zjawi.
– Możesz jechać. To tylko parę minut.
– Wystarczyła im niespełna minuta, żeby zmieść Eda z powierzchni ziemi. – Obejrzał się przez ramię. – Jeśli chcesz mi pomóc, zostań dziś w domu.
Skinęła głową.
– Co tylko zechcesz.
– Tak, jasne. Co tylko zechcę. Zniknął za drzwiami.
Widziała Eda Katza jedynie raz, ale zostało jej żywe wspomnienie sylwetki stojącej na parkingu w strugach deszczu. Był przerażony, ale to go nie powstrzymało.
A teraz nie żyje. Esteban zabił go tak samo jak Emily i tamtego…
Stukanie do drzwi.
– Chwileczkę.
Wstała i podeszła do drzwi. Zatrzymała się z ręką na zasuwie.
– Yael?
– Ramsey.
Wspaniale. Zawsze, ledwo coś się wydarzyło, krążył nad nią jak sęp. Otworzyła drzwi.
– Gdzie jest Yael?
Uśmiechnął się.
– Niedługo przyjdzie. Przechwyciłem go i kazałem mu czekać na dole. Musimy porozmawiać.
– Nie chcę rozmawiać. Powiedzieliśmy już sobie wszystko.
Wszedł do mieszkania i zamknął drzwi.
– Śmierć Katza to ostatni sygnał. Dłużej nie możemy zwlekać. Musi mi pani zaufać i pozwolić się sobą zaopiekować.
– Wcale nie muszę. Nie ufam panu. Ufam sobie.
– I Kaldakowi. Popatrzyła mu prosto w oczy.
– I Kaldakowi.
– Czuje się pani z nim bezpieczna?
– Zechce pan wyjść, panie Ramsey?
– Nie powinna się pani czuć bezpieczna. To niebezpieczny człowiek. Wykorzystuje panią. Wszystkich nas wykorzystuje. Wykorzystał Eda Katza i wie pani, jak to się skończyło.
– Nie słyszałam, żeby pan się sprzeciwiał wykorzystywaniu Eda Katza przez Kaldaka.
– Ale Kaldak to człowiek opętany. Czasem mi się wydaje, że jest naprawdę niezrównoważony.
– Doskonała z nas para. Ja też jestem opętana.
W takim razie proszę pozwolić sobie pomóc. Nie potrzebuje pani Kaldaka. Niech mi pani wierzy, nie zechce go pani. – Uśmiechnął się ugodowo i przysunął bliżej. – Proszę tylko o cierpliwość i wysłuchanie mnie.
– Trzeszczałam mu za uszami – szepnęła Marta. – Chciałam, żeby poszedł na bar mictwę. Wiedziałam, jaki jest zmęczony, a mimo to nie dałam mu spokoju.
Kaldak przykrył dłonią jej rękę.
– Wydawało mi się, że to ważne. – Po jej policzkach spływały łzy. – Ta przeklęta bat miewa wydawała mi się ważna.
– Była ważna – powiedział Kaldak.
– Powinnam była… Och, cholera. – Ukryła twarz na jego piersi. – Dlaczego nie trzymałam języka za zębami?
Chryste, to go dobija.
– Spędziliście szesnaście szczęśliwych lat. Ed cię kochał. Nie przejmował się…
– Chciałam mieć dziecko. Dlatego wczoraj w nocy przyjechał. To był mój płodny okres. Powinien był zostać w ośrodku. Tam nic by mu nie groziło. – Podniosła głowę. – Istne szaleństwo. To się nie trzyma kupy. Był naukowcem. Nikt nie wysadza w powietrze naukowców. To się przytrafia politykom, nawiedzonym duchownym albo mafiosom. Nie ludziom takim jak Ed.
– Ktoś powiadomił twoją rodzinę?
– Powiedziałam siostrze, żeby nie przyjeżdżała. Nie lubili się z Edem.
– Ktoś jeszcze?
– Moja matka już leci z Rhode Island. – Odepchnęła go i wyprostowała się. – Przepraszam, to żenująca scena. Nie wiesz, jak się zachować. Do licha, ja też nie wiem.
– Nie czuję się zażenowany.
– Ale ja tak. Nigdy nie umiałeś sobie radzić… – Zawahała się. – To przez tę rzecz, nad którą pracował, prawda? Którą ty mu dałeś?
– Tak.
– I kosztowała go życie. – Tak.
– Był twoim przyjacielem – szepnęła. – Dlaczego?
– To była ważna sprawa.
– Aż tak ważna, że musiał umrzeć. Każde słowo smagało go jak biczem.
– Sądziłem, że będzie bezpieczny, Marto.
– Ale nie był. – Kołysała się. – Nie był bezpieczny. Popełniliście błąd. Ty popełniłeś błąd.
– Wiem – odparł chrapliwie. – Wiem o tym.
– I ja też. Zrobiłam niewybaczalny błąd.
– Nieprawda. Nie uważałby, że zawracałaś mu głowę bar mictwą.
– Nie, nie chodzi o to. Dziecko. O Boże, a jeśli spodziewam się dziecka? – Oczy znowu wypełniły jej się łzami. Szeptała. – Nie zniosłabym tego. To by mnie zabiło. Nie mogłabym mieć dziecka, jeśli Eda ze mną nie będzie.
Читать дальше