Wyraz oczu Fielda był tak zbliżony teraz do wyrazu oczu rannego zwierzęcia, że Joe wyprostował się i zachęcająco skinął głową. — Niech pan mówi, Field. Radzę panu jak przyjaciel.
— Dobrze… — Ogrodnik westchnął ciężko. — Powiem. Leżałem na trawie… w krzakach, na skraju polanki, obok drogi z Norford Manor w dół… Wypiłem już pewnie wszystko do tego czasu i było mi dobrze. Nie ruszyłbym się stamtąd za nic aż do wieczora… Słonko grzało i ptaki śpiewały, a mnie się nie chciało nic a nic. Nawet palcem ruszyć… Zobaczyłem ich z daleka przez liście… Byli niedaleko. Słyszałem nawet, co mówili, kiedy nie gadali szeptem… On mówił, że ją kocha, a ona, że mu nie wierzy… i całowali się ciągle. I on jej przysięgał, jak to mężczyźni przysięgają dziewuchom przedtem…; Gdybym był trzeźwy, to może bym nie wytrzymał, wstał i powiedział mu parę słów o tym, co myślę o takim wykształconym panu, który pokojówki ściska w lesie i gada im głupstwa do ucha… Znam przecież jej ojca… razem do szkoły chodziliśmy. Ale ta butelka mnie trochę rozmarzyła… Zawsze tak ze mną jest. Nie miałem siły ruszyć się i było mi wszystko jedno. Nawet śmiać mi się z niej, głupiej, chciało wtedy. A oni znów zaczęli się całować. Aż nagle ona wytrzeźwiała, wyrwała mu się i krzyknęła: „Słuchaj!” albo może: „Słuchaj, ktoś strzelił?…” Nie pamiętam już dokładnie… Ale sam usłyszałem coś takiego, jakby od strony domu… bo byliśmy w tym miejscu, gdzie zbocze opada tak łagodnie i widać dom z daleka, tylko z zupełnie innej strony niż z parku… Siedzieli tak przez chwilę bez ruchu, a potem on powiedział, zdaje się: „Tak, ktoś strzelił”, a ona zawołała: „To on, Lucyper!…” Zerwała się i zaczęła biec, a on za nią, wsiadł do samochodu i wyjechał na szosę. A ona mi gdzieś przepadła w lesie… A potem usnąłem, bo chociaż jestem z tych stron, to w żadnego Diabła nie wierzę, ani w Lucypera nawet… A potem ten pan mnie znalazł… — Wskazał ręką detektywa stojącego pod oknem. — Chybabym spał tam do tej pory, a może burza by mnie obudziła?…
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Joe odwrócił się na pięcie i pociągnął Parkera za rękaw.
— Chodź, Ben! Dziękujemy panu, panie Field! Wyszli.
— No i co? — zapytał Parker, kiedy znaleźli się na zewnątrz. — Wiemy teraz dokładnie, gdzie byli i co robili doktor Duke i ta dziewczyna Rowland. Być może doktor Duke jest łobuzem, który w braku innego zajęcia uwodzi naiwne wiejskie dziewczęta, ale to nie znaczy, żebym miał go przesłuchiwać… albo ją. To w końcu ich sprawa, najbardziej prywatna z prywatnych. Dziewczyna jest przecież pełnoletnia.
Alex zatrzymał się. W ciemności Parker słyszał jego równy, spokojny oddech. Mimo to głos, którym Joe wypowiedział następne zdanie, był może nieco przytłumiony, jak gdyby wewnętrzne podniecenie nie pozwalało mu łatwo formułować kolejności wyrazów.
— Już teraz, Ben… Już teraz mógłbym ci powiedzieć, kto z a b i ł Irvinga Ecclestone i Patrycję Lynch!
— Co? — powiedział Parker, a w głosie jego zabrzmiała nagła troska. — Czy nie pomieszało ci się w głowie od tego wszystkiego?
— Nie… — Alex nie poruszył się. — Jestem zdrów jak nigdy, Ben.
— Więc kto, według ciebie, a przede wszystkim j a k zabił Irvinga Ecclestone’a?
— Odpowiedź na to… — Alex mówił już zupełnie spokojnie — jest zdumiewająco prosta. Ale nie mam jeszcze ani jednego dowodu, poza absolutnym przekonaniem, że wszystko musiało odbyć się tylko w jeden możliwy sposób… Wstydzę się bardzo, Ben! Powinienem był to zrozumieć o wiele wcześniej. Ale na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko jedno: pomysł był tak szaleńczo odważny, że nieomal nie mieści się w głowie! Teraz pójdziemy po te dowody, Ben! I musimy je znaleźć! Musimy, musimy, musimy! Bo, jak powiedział nasz przyjaciel Arystoteles, tylko nadprzyrodzone rzeczy nie podpadają obserwacji. A nasz Diabeł ma nogi i ręce, i oczy, i mózg! Co za mózg, Ben!
Wokół ciemnego klombu, na który padało światło z nie zasłoniętych okien domu, ruszył w stronę tarasu, a Benjamin Parker poszedł za nim, klnąc w duchu. Gdyż w i e d z i a ł p r z e c i e ż z a b s o l u t n ą p e w n o ś c i ą , ż e n i k t n i e m ó g ł z a b i ć I r v i n g a E c c l e s t o n e . Ale z drugiej strony żywił w głębi duszy niemal bałwochwalczą wiarę w nieprawdopodobne zdolności śledcze swego przyjaciela.
U stóp domu Joe zatrzymał się i przez chwilę stał patrząc na zamknięte drzwi wejściowe. Potem cofnął się o kilka kroków, powiódł oczyma po frontonie i wymierzył weń ręką, poruszając nią, jak gdyby coś obliczał. Parker zauważył, że trzyma w niej nadal ów przyrząd, który wyjął ze stojaka na parasole, gdy wychodził do domku ogrodnika.
— Tak, nie mogę się chyba mylić… — Alex przytaknął sobie głową. — Ale w takim razie to musi być nieuchronnie w…
Nie dokończył i ruszył ku drzwiom. Kiedy znaleźli się w hallu, wyszedł im naprzeciw sierżant Jones.
— Gotowe, szefie! — powiedział do Parkera. — Mam ich wszystkich w jadalni. Doktor jest u tej starej pani i pilnuje jej. Poza tym dom jest pusty.
— Świetnie! — Joe ruszył ku drzwiom sypialni Elizabeth Ecclestone i zapukał. Po chwili drzwi uchyliły się i wyjrzał doktor Duke.
— Czy położył już pan panią Ecclestone do łóżka? — zapytał Alex cicho.
— Nie, jeszcze nie. Siedzi jeszcze w fotelu. Nie wiedziałem, co robić? Mówił pan tak tajemniczo, że zląkłem się o nią i czekałem na pana…
— Nikt tu nie wchodził podczas naszej nieobecności?
— Nie, nikt. Agnes była z nią przez cały czas, a potem zluzowałem ją, kiedy przyszedł ten młody człowiek w cywilu i wezwał wszystkich poza mną do jadalni… Nie rozumiem zupełnie, dlaczego pan…
Alex powstrzymał go ruchem ręki.
— Ja też nie rozumiem niektórych pańskich czynności, doktorze… — powiedział spokojnie. — Ale o tym potem. Na razie… — rozejrzał się. — Czy mógłby pan przewieźć stąd panią Ecclestone do jakiegoś innego pomieszczenia i pozostawić ją tam na kilka minut? Któryś z naszych łudzi pozostanie przy niej. Mam nadzieję, że nic się jej nie stanie, prawda?
— Chyba nic… — Duke wzruszył ramionami. — A co ja mam zrobić później?
— Przetransportować ją, a potem wrócić do nas, dobrze?
— Proszę bardzo…
Duke wzruszył ramionami, zawrócił w głąb pokoju, a po chwili ukazał się, popychając przed sobą wózek, na którym siedziała otulona szalem stara, nieruchoma, patrząca w przestrzeń niewidzącymi oczyma kobieta.
— Tu obok jest mały salonik… — wskazał drzwi przylegające do sypialni. — Czy to będzie panom odpowiadało?
— Jak najbardziej, doktorze… Czekamy na pana… — skinął na Jonesa. — Któryś z waszych ludzi niech zostanie z tą panią w tym saloniku. Nie musi nic robić ani jej dotykać. Po prostu niech jej pilnuje. To nie potrwa długo.
Jones skinął głową. Alex i Parker weszli do sypialni starej pani. Joe zapalił wszystkie światła i stanął pośrodku pokoju rozglądając się. W ręce trzymał nadal ów przyrząd, który Nicholas Robinson nazwał sztalugami.
— Co teraz? — zapytał Parker. — Teraz będę się starał wygrać mojego szylinga i zapłacić równocześnie dług pewnej osobie, która jak nikt dotąd była bliska nadania mi dyplomu patentowanego idioty i zlekceważyła mnie tak, jak dotąd nikt jeszcze mnie nie zlekceważył. Ale czekajmy końca… Czekajmy końca…
Wyjął sztalugi z futerału, oglądał je przez chwilę, a potem wysunął długie, rozciągające się ramiona przyrządu.
Читать дальше