Był dzieckiem nie lubianym, często bitym po przedwczesnej śmierci matki. Jego ojciec, Lodovico, niespokojnego ducha radny miejski, z wielką niechęcią oddał go do szkoły, a potem na naukę zawodu. Tę ostatnią pobierał u braci Domenica i Davida Ghirlandajo, najbardziej znanych i cenionych mistrzów miasta Florencji. Szorstki dziwak nigdy nie przezwyciężył w sobie braku miłości matki, zapewne więc z tego powodu kobiety zawsze były w jego twórczości świętymi i boginkami. Podobnie jak Benno, Michelangelo prowadził życie mnicha, oczywiście nie na skutek moralnego przymusu, a raczej skupienia i wysublimowanej miłości, przy czym wzorem dlań była Beatrycze Dantego. Z tego też powodu stworzone przez niego figury Piety, Madonny i Sybilli były niesłychanie delikatne. Wielkie znaczenie miała dla Michelangela własna przeszłość, a także przeszłość przodków. Widać to było po jego arystokratycznej dumie, wizje ojca zaś można rozpoznać w większości namalowanych i wyrzeźbionych przezeń postaci męskich.
Michelangelo liczył czternaście lat, kiedy zamienił ołówek i pędzel na dłuto, ku radości Lorenza de Medici, który w aureoli wspaniałości stał na czele państwa florenckiego i przyjął chłopca do siebie. Kiedyś, w czasach młodości Michelangela, wydarzyło się owo Nieprzewidziane, co odbiło się na całym jego późniejszym życiu: podczas kłótnki jego kolega, Torrigiani, uderzył go pięścią w twarz i złamał kość nosową, co pozostawiło widoczne ślady. Od tego dnia jego twarz pozostała już na zawsze zniekształcona. Jakiż ból, wykraczający zapewne daleko poza sferę fizyczną, musiało sprawić to wydarzenie takiemu wielbicielowi piękna, jakim był Michelangelo Buonarroti!
O takich właśnie rzeczach rozmyślał brat Benno, podczas gdy pociąg pośpieszny gnał na południe; myślał o dziewiętnastolatku słuchającym w katedrze florenckiej nawołującego do pokuty podczas swych kazań dominikańskiego mnicha Savonaroli, piętnującego luksus, w jakim żyli możni panowie, i pychę prałatów, co już samo w sobie było występkiem przeciwko wierze. Grubiański na ambonie, Savonarola nie bał się publicznie potępiać korupcji panującej w państwie i Kościele, a także teologii, która podówczas całkowicie utraciła swe znaczenie. Mały, chudy, o obliczu ascety, ciskał z ambony apokaliptyczne wizje, siejąc strach wśród swoich słuchaczy, którzy szli za nim tysiącami. Były one całkowicie wiarygodne w kraju bez przerwy nawiedzanym wojnami i wstrząsanym kolejnymi spiskami przeciwko rządzącym. Savonarola mówił w swych kazaniach o boskim gniewie i upadku Florencji: Ecce ego abducam aquas super terram *. Młody Michelangelo musiał słuchać tego wszystkiego z przerażeniem, a obrazy boskiego gniewu i wód potopu zalewających ziemię pojawiły się lata później na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej z taką natarczywością, z jaką mówił o nich proroczo przeor dominikanów.
W istocie Michelangelo pozostał do końca samoukiem; uczył się na istniejących już dziełach, podziwiał antyczne rzeźby w ogrodach pałacu Medicich, prace Donatella i Ghibertiego, o którym mówił, że swoją sztuką wyważył drzwi do raju. Coraz bardziej zaniedbywał swego mistrza, Ghirlandaja. Pierwsze dzieła Michelangela jako rzeźbiarza zaginęły, ale sławną stała się jego Pieta, piękna niczym grecka bogini rzeźba Madonny o rysach młodej dziewczyny z Jezusem na kolanach, wykonana na zlecenie kardynała San Dionigi w kararyjskim marmurze z delikatnym wyczuciem rąk złotnika. Zapytany o rozkwitającą, dziewczęcą urodę Madonny – jej wiek mógł odpowiadać wiekowi matki Michelangela w chwili jej śmierci – artysta stwierdził, iż niewinna kobieta się nie starzeje, jest o wiele młodsza od bezwstydnej. A o ileż piękniejsza i czysta musi być dziewica, do której duszy nie zbłądziło nawet najmniejsze grzeszne pożądanie. Nie powinno więc dziwić, że Michelangelo przedstawił Świętą Dziewicę o wiele młodszą od Syna, wbrew wymogom związanym z normalnym procesem starzenia się człowieka. Ten dwudziestolatek odczuwał taką dumę ze stworzonego przez siebie dzieła, że po raz pierwszy i jedyny w życiu uwiecznił na nim swe nazwisko.
Artysta jest odbiciem swej epoki i otoczenia. Po powrocie do Florencji Michelangelo zastał całkowicie zmienioną sytuację: liczba zwolenników Savonaroli wzrastała z dnia na dzień, pokutne procesje przeciągały co chwilę przez miasto i dołączało do nich coraz więcej ludzi. Dżuma i głód zabierały co dzień niezliczone ofiary, a pośród tego wszystkiego słychać było wysoki głos Savonaroli nawołującego do pokuty i obyczajnego życia. Siebie samego Savonarola nazywał „biczem bożym”, ale w oczach większości swoich zwolenników dominikanin był prorokiem.
Trzykrotnie ostrzegano go z Rzymu, aby zaprzestał wygłaszania z ambony surowych oskarżeń przeciwko Kościołowi i papieżowi, w końcu Aleksander Borgia obłożył go ekskomuniką; wydarzenie to jednak spowodowało, iż nawołujący do pokuty dominikanin zaczął używać jeszcze surowszych i bardziej krytycznych słów. Papieska bulla nie była dla niego powodem, dla którego miałby zamilknąć, wręcz przeciwnie, od tej chwili zaczął piętnować także upadek obyczajów na papieskim dworze, klnąc się przy tym na własne sumienie. Fra Girolamo oskarżał papieża o symonię, sprzedawanie kościelnych urzędów i został w końcu aresztowany za staraniem swojego przeciwnika. Torturami zmuszono go do złożenia zeznań, które natychmiast odwołał, zaledwie zaprzestano męczarni. Nie udało mu się jednak w ten sposób uniknąć procesu przed trybunałem Inkwizycji. Papież chciał go najpierw sprowadzić do Rzymu, potem jednak wysłał swojego przedstawiciela do Florencji, który wydał wyrok śmierci. W dniu Wniebowstąpienia roku 1498 Savonarola został spalony na stosie na placu przed siedzibą władz Florencji.
Michelangela nie było pośród gapiów u stóp płonącego stosu; przebywał wtedy w Rzymie. Ale jeżeli nawet nie przeżył tego ponurego widowiska na własne oczy, to jako wrażliwy artysta musiał odczuć ten pierwiastek zła tkwiący w człowieku, nie powstrzymującego nawet tych najpobożniej szych z pobożnych od grzechu. Ale to pobożni i najpobożniejsi byli właśnie tymi, którzy dawali Michelangelo pracę i chleb; w ten sposób powstała w psychice artysty rozterka.
Michelangelo tworzył więcej jako rzeźbiarz aniżeli malarz. Mizernym efektem jego malarstwa w owych latach były trzy panoramy z Madonną. Nie wiemy, czy obawiał się kunsztu Leonarda, Perugina i Rafaela, nie należy się więc dziwić, że po raz kolejny papież Juliusz II wezwał Michelangela do Rzymu, aby wykorzystać jego talent rzeźbiarza. Papa Giulio był bardziej wojownikiem aniżeli pasterzem, politykiem niż kapłanem, bardziej dziki niż łagodny, i co zupełnie nie pasowało do obrazu tego człowieka: kochał sztukę tak jak swój miecz i podziwiał dzieła wielkich artystów. To właśnie jeden z nich zwrócił uwagę Juliusza na młodego florentyńczyka. Nie wiedząc właściwie dlaczego, papież wysłał Michelangelo sto skudów jako pieniądze na koszty podróży. Chciał go najpierw poznać i dopiero później wpadł na pomysł zbudowania grobowca, własnego pomnika w bazylice św. Piotra. Jednakże współpraca między papieżem a Michelangelo zamieniła się wkrótce w ciąg kłótni; równowagę między nimi zapewniały jedynie obojętność Najwyższego Pasterza i upór artysty. Ten spór osiągnął swoje apogeum, gdy Michelangelo oświadczył, iż jeżeli pozostanie dłużej w Rzymie, będzie się musiał zająć budowaniem grobowca nie dla starego papieża, ale dla siebie, a potem z wypełnioną gniewem duszą opuścił Rzym.
Musiał zaciągnąć długi, aby spłacić materiał i robotników, Condivi zaś, jeden z jego uczniów, opowiadał później o „tragedii grobowca”. Sam artysta skomentował to mówiąc. „Lepiej by było, abym w swej młodości nauczył się robić zapałki, wtedy bowiem nie popadłbym teraz w taką rozpacz”. Papież natomiast, będąc w złym nastroju, złośliwie stwierdził, że co prawda znane mu są maniery tego rodzaju ludzi, ale kiedy Michelangelo powróci, nie ujdzie kary. Florentyńczycy całkiem poważnie obawiali się, że z powodu rzeźbiarza papież rozpocznie nową wojnę. Michelangelo jednak myślał wtedy zupełnie serio o ucieczce do Konstantynopola, aby dożyć śmierci pod opieką sułtana. Pracy było w Turcji wystarczająco dużo; sułtan planował wtedy budowę mostu nad Złotym Rogiem łączącego Konstantynopol z Perą. W końcu jednak wyszli sobie naprzeciw i papież spotkał się z Michelangelo w połowie drogi do Bolonii, którą Juliusz II zdobył właśnie z pomocą pięciuset żołnierzy. Jego Świątobliwość zamówił tam czterometrowej wysokości posąg z brązu, który udał się dopiero za drugim odlewem. Wiemy o nim tylko tyle, że został zniszczony już w trzy lata później przez powracającą rodzinę władców Bolonii, Bentivoglich. Resztki posągu wykorzystano do odlewu armatnich luf.
Читать дальше