Stracił równowagę i opadł z powrotem na siedzenie.
– Proszę przywykać – uśmiechnął się Doronin – bo przyjdzie panu poruszać się pieszo. Dorożkarzy prawie tu nie ma, a te zuchy nazywają się jinrikisha lub, jak wymawiają Europejczycy: „riksza”.
– Ale czemu nie korzysta się z koni?
– Koni w Japonii jest mało i są drogie, a ludzi dużo i są tani. Riksza to zawód nowy. Przed dziesięciu laty nawet o nim nie słyszano. Transport kołowy uważa się za europejską nowinkę. Taki nieborak przebiega dziennie z sześćdziesiąt wiorst. Za to zarobek ma, jak na tutejsze stosunki, przedni. W dobry dzień zbierze i pół jena – to jakby u nas rubelka. Co prawda, riksze długo nie żyją, zdzierają się. Trzy, cztery latka i do Buddy na piwo.
– Potworność! – Fandorin zadrżał, dając sobie słowo, że nigdy już nie skorzysta z tak haniebnego środka transportu. – Tak tanio cenić życie!
– I do tego przyjdzie przywyknąć. W Japonii życie warte jest kopiejkę – i cudze, i własne. O taki drobiazg bisurmany ani dbają. Zamiast Sądu Ostatecznego mają wszak długi cykl reinkarnacji. Dziś, czyli w obecnym życiu, ciągniesz wózek, ale jeśli będziesz go ciągnął uczciwie, to jutro powiozą cię w kurumie.
Konsul zaśmiał się, lecz jakoś dwuznacznie, i młody urzędnik dosłyszał w tym śmiechu nie drwinę z tubylczych przesądów, ale coś na kształt zawiści.
– Winien pan wiedzieć, że miasto Jokohama składa się z trzech części – jął objaśniać Doronin, wskazując laseczką. – Tam, gdzie to skupisko dachów, leży Miasto Tubylcze. Tu, pośrodku – nasz Settlement: banki, sklepy, przedsiębiorstwa. A na lewo, za rzeką, Bluff. Taki kawałek dobrej, starej Anglii. Wszyscy choć trochę zamożni osiedlają się tam, byle dalej od portu. W ogóle zaś w Jokohamie da się funkcjonować w sposób najzupełniej cywilizowany, po europejsku. Jest nawet parę klubów: wioślarski, krykietowy, tenisowy, wyścigowy i dla smakoszy. A, między nami mówiąc, niedawno powstał i atletyczny. Myślę, że powitają tam pana z otwartymi rękoma.
Obejrzał się przy tych słowach. Za czerwoną „trojką” ciągnęła cała karawana wózków z Fandorinowskim bagażem. W zaprzęgu to parami, to pojedynczo biegły podobne żółtoskóre centaury. Kawalkadę zamykała platforma wyładowana przyrządami atletycznymi: były tam i żeliwne ciężary, i gruszka bokserska, i wiązka ekspanderów, a z wierzchu lśnił polerowaną stalą wspomniany już welocyped, patentowany amerykański Royal Crescent Tricycle.
– Wszyscy cudzoziemcy, z wyjątkiem pracowników ambasady, starają się mieszkać nie w stolicy, lecz u nas – pysznił się jokohamski autochton. – Tym bardziej że koleją do centrum Tokio ledwie godzina drogi.
– To jest i kolej? – spytał ponuro Erast Pietrowicz, żegnając ostatnie nadzieje na wschodnią egzotykę.
– Wspaniała! – z entuzjazmem wykrzyknął Doronin. – Oto jak żyje dzisiejszy jokohamczyk: zamawia telegraficznie bilety do teatru, wsiada do pociągu i za godzinę i kwadrans ogląda już spektakl kabuki!
– Dobrze choć, że k-kabuki, a nie operetkę… – Świeżo upieczony wicekonsul posępnie wpatrywał się w bulwar. – Ale proszę mi powiedzieć, gdzie te Japonki w kimonach? Z wachlarzami, z parasolkami? Nie widzę ani jednej.
– Z wachlarzami? – Wsiewołod Witaljewicz uśmiechnął się. – Siedzą w pawilonach herbacianych.
– To takie tutejsze kawiarnie? Pija się tam japońską herbatę?
– Można, oczywiście, napić się i herbaty. Czemu nie? Ale przychodzi się tam po inne atrakcje. – I tu Doronin wykonał palcami zdrożny gest, jakiego spodziewać by się można raczej po pryszczatym gimnazjaliście, a w żadnym razie nie po konsulu Cesarstwa Rosyjskiego.
Erast Pietrowicz z zaskoczenia aż mrugnął.
– Chciałby pan zwiedzić taką herbaciarnię? Sam trzymam się z dala od podobnych przybytków, ale mogę zarekomendować najlepszy z tych zakładów – nazywa się Numer Dziewiąty. Panowie żeglarze wielce go sobie chwalą.
– Nie, nie! – oburzył się Fandorin. – Ja z-zasadniczo jestem przeciwnikiem sprzedajnej miłości, a domy publiczne uważam za hańbę tak dla płci żeńskiej, jak męskiej.
Wsiewołod Witaljewicz po raz wtóry zerknął z uśmieszkiem na spąsowiałego sąsiada, lecz wstrzymał się od komentarzy.
Erast Pietrowicz jak najszybciej zmienił temat.
– A samuraje z dwoma mieczami? Gdzież oni są? Tyle o nich czytałem.
– Jedziemy przez terytorium Settlementu. Z Japończyków dopuszczani są tu tylko subiekci i służba. A samurajów z dwoma mieczami już nigdzie pan teraz nie zobaczy. Od zeszłego roku edykt cesarski zabrania nosić białą broń.
– Co za szkoda!
– O tak! – Doronin ukazał zęby w uśmiechu. – Wiele pan stracił. To było niezapomniane przeżycie – patrzeć ze strachem na byle kanalię z dwoma szablami za pasem, czy przejdzie obok, czy też zawróci i rąbnie pana na odlew. Mam do tej pory nawyk, że idąc dzielnicą japońską, wciąż zerkam przez ramię. Wie pan, przyjechałem do Japonii w okresie, gdy uchodziło tu za patriotyzm rżnąć gaijinów.
– Kto to taki?
– Ja i pan. Gaijin znaczy cudzoziemiec. Jeszcze nazywają nas tutaj akahige - „czerwonowłosi”, ketojin to znaczy „włochaci”, i sam, czyli „małpy”. A kiedy pójdzie pan na spacer do Tubylczego Miasta, dzieciaki będą pana przedrzeźniać, robiąc o, tak. – Konsul zdjął okulary i rozciągnął w górę i w dół powieki. – To znaczy „okrągłooki” i uważane jest za bardzo obraźliwe. Mniejsza z tym, za to nie rżną już nożem bez dania racji. Chwała mikado, że rozbroił swoich zbirów.
– A ja czytałem, że miecz to dla samuraja przedmiot nabożnej czci, niczym szpada dla europejskiego szlachcica! – Erast Pietrowicz westchnął, uginając się pod ciężarem rozczarowań. – Czyżby rycerze japońscy wyrzekli się tak łatwo prastarych obyczajów?
– Bynajmniej niełatwo. Buntowali się cały zeszły rok, doszło do wojny domowej, ale z panem Ōkubo nie ma żartów. Zlikwidował najzacieklejszych, reszta przycichła.
– Ōkubo? To minister spraw wewnętrznych – przytaknął Fandorin, demonstrując niejaką znajomość tubylczej polityki. – Gazety francuskie nazywają go Pierwszym Konsulem, japońskim Bonapartem.
– Jest pewna zbieżność. Dziesięć lat temu w Japonii dokonano przewrotu państwowego…
– Wiem. Rewolucja Meiji, przywrócenie władzy cesarskiej – pośpieszył wtrącić radca tytularny, nie chcąc, by zwierzchnik uznał go za kompletnego ignoranta. – Samurajowie południowych księstw obalili rządy szogunów i ogłosili władcą mikada. Czytałem.
– Południowe księstwa – Satsuma i Chōshū – to coś w rodzaju francuskiej Korsyki. Znaleźli się i korsykańscy porucznicy, aż trójka: Ōkubo, Saigō i Kido. Zapewnili jego cesarskiej mości hołdy i ubóstwienie poddanych, a władzę, jak należy, zachowali dla siebie. Ale triumwiraty, zwłaszcza złożone z aż trzech Bonapartych, bywają kruche. Kido zmarł rok temu, Saigō zerwał z rządem, wzniecił bunt, lecz został rozgromiony i japońskim zwyczajem popełnił harakiri. Tym sposobem minister Ōkubo pozostał jedynym kogutem w tutejszym kurniku… Słusznie pan robi, że notuje – łaskawie zauważył konsul, widząc, że Fandorin skrobie ołówkiem w skórkowym notatniku. – Im szybciej przeniknie pan wszystkie subtelności tutejszej polityki, tym lepiej. Zresztą nawet dziś będzie pan miał okazję przyjrzeć się wielkiemu Ōkubo. O czwartej ma się odbyć uroczyste otwarcie domu poprawy upadłych niewiast. To idea w Japonii całkiem nowa – przedtem nikomu nie przyszłoby tu do głowy uzdrawiać obyczaje kurtyzan.
Читать дальше