– Jeszcze jak można! – upewnił go Doronin. – Dużo łatwiej niż coś, co zna się na wylot. Hm… Czy to wszystko pańskie bagaże?
Istotnie, galant miał ich tyle, że wymagały dobrego tuzina tragarzy. Walizy, pudła, paki książek, ogromny trójkołowy welocyped, a nawet wysoki na sążeń zegar w kształcie londyńskiego Big Bena.
– Piękna rzecz… i poręczna. Ja, co prawda, przedkładam kieszonkowy… – nie powstrzymał się od sarkastycznego komentarza konsul. Lecz zaraz wziął się w karby. Zajaśniał łaskawym uśmiechem i wyciągnął ręce w stronę bulwaru. – Witamy w Jokohamie. Spodoba się panu, wspaniałe miasto!
Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało już bez ironii. W ciągu trzech lat Doronin zdołał szczerze przywiązać się do miasta, które rosło i piękniało z dnia na dzień.
Zaledwie dwadzieścia lat wcześniej była tu tylko mała rybacka wioszczyna, i oto dzięki zetknięciu dwu cywilizacji wyrósł najprawdziwszy nowoczesny port: pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z których prawie piątą część stanowili cudzoziemcy. Skrawek Europy na samym krańcu świata. Wsiewołod Witaljewicz cenił sobie zwłaszcza Bund – nadmorską esplanadę z pięknymi kamiennymi budowlami, latarniami gazowymi i elegancką publicznością.
Jednak Oniegin, ogarnąwszy spojrzeniem całą tę wspaniałość, zrobił kwaśną minę, i Doronin na dobre zraził się do nowego pracownika. Werdykt nasuwał się sam: napuszony indor, nadęty snob. A i ja jestem niezły: wtykać sobie dla takiego goździk, pomyślał konsul. Zirytowanym gestem wskazał Fandorinowi, by szedł za nim. Kwiatek z butonierki wyjął i wyrzucił.
Motylek wzleciał w górę, zatrzepotał skrzydełkami nad głowami rosyjskich dyplomatów i, oczarowany bielą, ulokował się na kasku Fandorina.
* * *
„Diabli nadali tak idiotycznie się wystroić!” – snuły się liliowe myśli właściciela niezwykłego nakrycia głowy.
Ledwie stanąwszy na trapie i obrzuciwszy wzrokiem publiczność na przystani, Erast Pietrowicz zrobił odkrycie nader niemiłe dla każdego, kto ceni sobie stosowność stroju. Gdy jesteś ubrany jak należy, otoczenie spogląda ci w twarz, a nie gapi się na ubranie. Uwagę przykuwać winien portret, nie zaś rama. Tu zaś wyszło akurat na odwrót. Nabyty w Kalkucie ubiór, w Indiach całkiem na miejscu, w Jokohamie wyglądał głupio. Sądząc po zgromadzonych, w tym mieście ubierano się nie jak w koloniach, lecz najzwyczajniej po europejsku. Fandorin starał się czynić wrażenie, że nie dostrzega ciekawskich spojrzeń (w których podejrzewał szyderstwo), twardo silił się na obojętność i myślał tylko o jednym: jak najszybciej się przebrać.
Także konsula zaszokowała chyba gafa Erasta Pietrowicza – wyczuwało się to w palącym wzroku, którego nie mogły skryć nawet ciemne okulary.
Przyglądając się Doroninowi, Erast Pietrowicz dawnym zwyczajem kreślił sobie detektywistyczno-analityczną syntezę: wiek – czterdzieści siedem, czterdzieści osiem; żonaty, ale bezdzietny; wykształcony, żółciowiec, skłonny do ironii. Wybitny profesjonalista. Co jeszcze… ma szkodliwe nałogi. Podbite oczy, żółtawa cera świadczą o chorej wątrobie.
A Jokohama istotnie na pierwszy rzut oka nie spodobała się młodemu urzędnikowi. Miał nadzieję ujrzeć obrazek z łąkowej szkatułki: kondygnacyjne pagody, pawilony herbaciane, ciągnące wodami dżonki o żebrowanych żaglach, a tu – najzwyklejszy europejski bulwar. Nie Japonia, lecz jakaś Jałta. Warto było w tym celu okrążać połowę globu?
Fandorin przede wszystkim pozbył się kretyńskiego kasku – w sposób najprostszy: najpierw zdjął go, że niby za gorąco, po czym, wchodząc schodami na bulwar, dyskretnie położył wynalazek kolonizatorów na stopniu i tam zostawił – kto chce, niech bierze.
Omurasaki nie zamierzał porzucać radcy tytularnego. Pożegnawszy kask, zatrzepotał skrzydełkami nad szerokim barkiem młodego człowieka, lecz nie siadł – spostrzegł bardziej obiecujące lądowisko: na ramieniu rikszy pstrzył się usiany kropelkami potu czerwono-granatowo-zielony tatuaż w kształcie smoka.
Lekkoskrzydły podróżnik dotknął łapkami bicepsa i zdołał złowić prostoduszną brązowożółtą myśl tubylca (Kajuj! *), po czym jego krótki żywot dobiegł końca. Riksza, nie patrząc, klepnął się w ramię i z lekkoducha został ledwie pylisty, szarobłękitny kłębuszek.
Nie strzec urody,
Nie obawiać się śmierci -
To lot motyla
– Panie radco tytularny, oczekiwałem pańskiego przybycia parowcem „Wołga” tydzień temu, pierwszego maja – powiedział konsul, zatrzymując się przed czerwono lakierowaną dwukółką, wyraźnie pamiętającą lepsze czasy. – Z jakich to względów raczył pan się spóźnić?
Pytanie tak proste i rzeczowe, acz wyrażone surowym tonem, zbiło czemuś Erasta Pietrowicza z tropu. Młody człowiek kaszlnął i zmienił się na twarzy.
– Moja wina. P-przeziębiłem się przy przesiadce ze statku na statek.
– W Kalkucie! W czterdziestostopniowy upał?
– To znaczy nie, nie przeziębiłem się, ale zaspałem. Krótko mówiąc, spóźniłem się i wypadło czekać na następny p-parowiec…
Fandorin spiekł nagle raka, zyskując prawie ten sam odcień, co powozik.
– Te-te-te! – Doronin wpatrzył się w niego z wesołym zdziwieniem, spuszczając na czubek nosa okulary. – Rumieńczyk! Taki z ciebie Pieczorin? Tylko łgać nie potrafimy! Wspaniale.
Żółciowe oblicze Wsiewołoda Witaljewicza złagodniało, w zamglonych, czerwono pożyłkowanych oczach błysnęła iskierka.
– Akta nie kłamią, w rzeczy samej mamy raptem dwadzieścia dwa lata i najzwyczajniej w świecie wcielamy się w postać romantycznego bohatera – mruknął konsul, jeszcze bardziej konfundując rozmówcę. I idąc za ciosem, mrugnął: – Idę o zakład, że jakaś hinduska ślicznotka… Zgadłem?
Fandorin nachmurzył się i odparł: „Nie!”, lecz że nie dodał już ani słowa, pozostawało niejasne, czy nie było ślicznotki, czy też była, ale nie hinduska.
Konsul nie zamierzał przedłużać niedyskretnej indagacji. Z jego wcześniejszej oschłości nie zostało śladu. Wziął młodego człowieka pod ramię i pociągnął do dwukółki.
– Proszę siąść. To najpowszechniejszy w Japonii środek transportu. Zwie się kuruma.
Erast Pietrowicz zdziwił się, czemu powozik jest bez konia. Przez głowę przemknął mu fantastyczny obraz: cud – powozik, sam przez się pędzący ulicą, z hołoblami sterczącymi przed nim na kształt purpurowych wąsów.
Kuruma z widoczną satysfakcją przyjęła młodego człowieka, kołysząc nim na wytartym, lecz miękkim siedzeniu. Doronina powitała zaś niegościnnie, koląc złamaną sprężyną w żałosny i bez tego pośladek. Konsul powiercił się, ulokował wygodniej i burknął:
– Paskudną ma duszę ta bryka.
– Że co?
– W Japonii każdy stwór, a nawet każdy przedmiot, ma własną duszę. W każdym razie Japończycy w to wierzą. To się naukowo nazywa „animizm”… A oto i nasze koniki.
Trzej tubylcy, których cała garderoba składała się z obcisłych pantalonów i ściągniętych opaską ręczników na głowie, włożyli zgodnie karki w chomąta, krzyknęli: Hej-hej-ha!, i zadudnili w jezdnię drewnianymi trepami.
– „Mknie niby wicher trójka chyża, w Wołgi-matuszki dzwoniąc lód…” *– zanucił miłym tenorkiem Wsiewołod Witaljewicz, po czym się zaśmiał.
Fandorin zaś, zerwawszy się, wczepiony w poręcz, wykrzyknął:
– Panie konsulu! Jak można zaprzęgać ludzi? Toż to… barbarzyństwo!
Читать дальше