– Widzi pan, Skorikow… To znaczy, przepraszam, panie Skorikow – dobił Sieńkę do reszty inżynier. – Masie mówię „ty”, a on mi „pan”, ponieważ w Japonii pan i sługa mogą zwracać się do siebie jedynie w taki sposób. Zgodnie z japońską tradycją wszelkie niuanse językowe są bardzo surowo respektowane. Istnieje tam około dziesięciu różnych form zwracania się na „ty” i na „pan” w zależności od rodzaju relacji, w jakich pozostają ze sobą rozmawiające osoby. Zwrócić się do sługi w inny sposób, niż nakazuje obyczaj, to wielka niezręczność i przykry błąd językowy.
– A u nas do prostych ludzi tylko inteligencja zwraca się na „pan”, bo chce im okazać pogardę. Dlatego lud inteligentów nie lubi.
Ledwie Erasta Pietrowicza przekonał. O tym, żeby nazywał go zwyczajnie i swojsko Sieńką, w ogóle nie było mowy. Jednak zamiast „Skorikow” zgodził się zwracać do niego per „Sienia”, jak do paniczyka w krótkich spodenkach. Cóż, trzeba było to znosić.
Kiedy Skorik zamrugał oczami, słysząc o Latającym Dywanie (po Eraście Pietrowiczu spodziewał się zresztą wszystkiego, nawet czarów), Nameless uśmiechnął się.
– To nie ten z baśni, oczywiście. Nazwałem tak mototriped, czyli trójkołowiec, pojazd samobieżny mojej własnej konstrukcji. Chodźmy, obejrzysz go.
Na podwórzu, w wozowni, stała kolaska przypominająca dorożkę na resorach, ale zwężająca się ku przodowi i nie na czterech kołach, lecz na trzech; przednie było niewysokie, dwa tylne – większe. Tam gdzie w dorożce znajduje się kozioł i tarcza z numerem, tu sterczało kółko na żelaznym drążku, a oprócz tego jakieś dźwigienki i dyngsy. Siedzenie było z chromowej skóry, trzyosobowe. Inżynier pokazywał i objaśniał:
– Po prawej, tu gdzie kierownica, jest miejsce dla szofera. Po lewej – dla asystenta. Szofer to taki woźnica, tylko kieruje nie koniem, lecz s-silnikiem. Asystent to jego pomocnik. Niekiedy trzeba we dwójkę naprzeć na kierownicę, przytrzymać dźwignię lub po prostu pomachać chorągiewką, żeby piesi zeszli z drogi.
Sieńka nie od razu skumał, że ta kolasa jedzie sama, bez konia. W żelaznej skrzyni, którą umieszczono pod siedzeniem, według objaśnień Erasta Pietrewicza (ale to chyba jakieś brednie) kryła się siła dziesięciu koni i dlatego ów mototriped mógł jakoby jechać drogą szybciej niż najbardziej luksusowa dorożka.
– Wkrótce nikt już nie zechce jeździć pojazdami ciągnionymi przez konie – kontynuował Erast Pietrewicz. – Wszyscy będą korzystać z takich oto aut z silnikiem spalinowym. Koni przestanie się używać do ciężkiej pracy i z wdzięczności za tysiące lat wiernej służby człowiekowi pozwoli im się swobodnie paść na łąkach. No, może najpiękniejsze i najżwawsze zostaną wzięte pod wierzch albo będą służyć do romantycznych przejażdżek przy księżycu, ale wszystkie inne pójdą na zasłużoną emeryturę i wypoczynek.
No, z tą emeryturą to już przesada, pomyślał Skorik. Kiedy konie staną się niepotrzebne, ludzie je zabiją na skórę i mięso, nie będą ich żywić na piękne oczy. Ale nie chciał się sprzeczać z inżynierem, bo ciekawiło go, co tamten jeszcze powie.
– Widzisz, Sienia, projekt przystosowanego do każdego rodzaju drogi m-mototripedu wybrałem jako temat mojej zeszłorocznej pracy dyplomowej w Instytucie Technologicznym…
– A co, to znaczy, że jeszcze niedawno był pan studentem? – zdziwił się Skorik. Na oko Erast Pietrowicz miał całkiem sporo lat. Ze trzydzieści pięć, a może i więcej – przecież nawet skronie zdążyły mu już posiwieć.
– Nie, specjalizację inżyniera mechanika uzyskałem w Bostonie jako ekstern. A teraz nadszedł czas, bym wcielił moją ideę w życie i przetestował ją praktycznie.
– A jeżeli nie zechce ruszyć? – zapytał Sieńka, przyglądając się z podziwem reflektorowi w mosiężnej oprawie z przodu maszyny.
– Ależ nie, jeździ doskonale, ale to za m-mało. Mam zamiar ustanowić na moim mototripedzie rekord – pokonać trasę z Moskwy do Paryża. Start jest wyznaczony na dwudziesty trzeci września, tak że czasu na przygotowania pozostało niewiele, zaledwie nieco ponad dwa tygodnie. A przedsięwzięcie jest trudne, prawie niemożliwe. Niedawno podobną próbę podjął baron von Liebnitz, ale jego auto nie zdało egzaminu na rosyjskich drogach, rozbiło się. Mój Latający Dywan sobie z nimi poradzi, jako że konstrukcja trójkołowa jest zwrotniejsza niż czterokołowa, udowodnię t-to. Aha, i jeszcze coś, zobacz.
Sieńka nigdy nie widział Erasta Pietrowicza tak ożywionego. Oczy, zwykle chłodne, spokojne, teraz błyszczały, na policzkach miał rumieńce. Trudno było pana Namelessa poznać.
– Zamiast nowomodnych opon pneumatycznych, odpowiednich do jazdy po asfaltowej szosie, ale zwykle nieprzydatnych na naszych bezdrożach, skonstruowałem pełne, k-kauczukowe, wzmocnione stalowym drutem.
Skorik dotknął palcem czarnej opony. Była sprężysta, o jakby brodawkowatej powierzchni.
– Wzorem konstrukcji jest triped producenta z Mannheimu, Benza, Patent – Motorwagen, ale Latający Dywan jest o wiele d-doskonalszy! Silnik herr Benza w jego nowym Welo ma zaledwie moc trzech koni mechanicznych, a przekładnię zębatą umieszczono na tylnej osi, u mnie zaś, spójrz tylko, znajduje się na ramie, i silnik ma pojemność prawie tysiąca centymetrów sześciennych! To pozwala osiągnąć prędkość trzydziestu wiorst na godzinę. A na drodze asfaltowej – trzydziestu pięciu, może nawet czterdziestu! Możesz to sobie wyobrazić?
Podniecenie inżyniera udzieliło się Sieńce. Powąchał siedzenie pachnące skórą i naftą. To było bardzo przyjemne.
– A jak się jedzie tym Dywanem?
– Siadaj tutaj. Wszystko ci pokażę. – Erast Pietrowicz z zapałem począł udzielać Sieńce objaśnień, a ten, zadowolony, mościł się na sprężynującym siedzeniu. – No już, zaraz ruszysz. To największa przyjemność, jaką znam, trudno ją z czymkolwiek porównać. Tylko ostrożnie, nie spiesz się. Prawą nogę postaw na pedale sprzęgła i naciśnij do oporu. To jest regulator zapłonu. Przekręć tutaj. Słyszysz? To iskra dotarła do paliwa. Za pomocą dźwigni otwierasz zawory. Świetnie. Teraz zwolnij hamulec ręczny, żeby nie blokować kół. Przesuń przekładnię – to ta dźwignia. I powoli spuszczaj nogę ze sprzęgła, jednocześnie otwieraj p-przepustnicę, która…
Sieńka ujął żelazny drążek, dźwięcznie zwany przepustnicą, i pociągnął go ku sobie, a samobieżny pojazd nagle ruszył z miejsca.
– Aaa! – wrzasnął Skorik ze strachu i zachwytu. Wnętrzności mu się ścisnęły, jak gdyby zjeżdżał na sankach z oblodzonej góry. Trójkołowiec sam wyjechał z wrót wozowni, z przeciwka niebezpiecznie zaczęła się przybliżać ściana i w następnej chwili Sieńka poleciał piersią na koło kierownicy. Rozległ się pisk, trzask rozbitego szkła i jazda się skończyła.
Tuż przed sobą Skorik widział czerwone cegły, po których pełzła zielona gąsienica. W uszach mu dzwoniło, bolały go żebra, ale wszystkie kości chyba miał całe.
Usłyszał przybliżające się z tyłu niespieszne kroki, zobaczył, że na jednym z zegarów pękło szkło, a z drugiego w ogóle wypadło, i wciągnął głowę w ramiona. Proszę, niech pan bije, Eraście Pietrowiczu, nie żałuje ręki, największe cięgi to dla takiego durnia za mało.
– …która reguluje dopływ paliwa, i dlatego należy się z nią obchodzić bardzo delikatnie – kontynuował wyjaśnienia pan Nameless jakby nigdy nic. – Ty, Sienia, szarpnąłeś zbyt gwałtownie.
Sieńka wysiadł z wozu ze spuszczoną głową. Kiedy zobaczył zgnieciony reflektor, jeszcze niedawno taki elegancki i błyszczący, aż szloch mu się wyrwał z piersi. Co za nieszczęście, co za pech!
Читать дальше