– Otrzymawszy od paryskiej policji dokładny rysopis Lupina, moglibyśmy zidentyfikować przestępcę, choćby po uszach – podchwyciłem. – Zauważyłeś, panie, że Lebrun, którego już nie będę nazywać „sensei”, ma uszy spiczaste jak nietoperz?
– Zauważyłem, że uszu monsieur Bosca w ogóle nie widać spod tych kędziorów.
Poczułem się nieco rozczarowany. Miałem nadzieję, że ta historia zakończy się w jakiś bardziej interesujący sposób.
– Co teraz? – Z trudem stłumiłem ziewnięcie. – Pójdziemy i schwytamy najpierw jednego, a potem drugiego?
Fandorin-dono pokręcił głową.
– Nie, przyłapiemy ich na gorącym uczynku. Wkrótce wróci nasz gospodarz. Z pieniędzmi. To będzie przynęta dla rybki. Wiemy, kim są przestępcy. Wiemy, że nas podsłuchują. Mamy teraz w rękach wszystkie atuty. Przypuszczam, że dalej sprawy potoczą się tak…
I z niezwykłą dokładnością przepowiedział, że wszyscy pod jakimś pretekstem zostaniemy wywabieni z pokoju, w którym będą się znajdować pieniądze. Chociaż właściwie nie ma w tym nic niezwykłego. Kiedy tyle lat służysz takiemu człowiekowi, zwykłeś ufać jego przepowiedniom.
Gdy za domem huknęły strzały, spojrzeliśmy na siebie i zrozumieliśmy się bez słów. Fakt, że zgasło światło, jedynie potwierdził, że Lupin szykuje się do końcowego uderzenia. Łotr zdaje sobie sprawę, że pieniędzy nie dostanie, i zamierza je ukraść, nie czekając do północy. I to będzie jego koniec. A ciemności, w jakich pogrążył się dom, są tylko na rękę mojemu panu i mnie.
Ulokowaliśmy się w z góry upatrzonym miejscu, jakby specjalnie przeznaczonym na zasadzkę. Ściany korytarza, prowadzącego z jadalni do schodów, są po obu stronach zastawione szafami, pełnymi różnych różności. Stanąłem w jednej z nich, pozostawiając uchylone drzwi; mój pan umieścił się w drugiej, naprzeciw.
Nie musieliśmy długo czekać. Ledwie zdążyłem pomasować sobie gałki oczne, żeby lepiej widzieć w ciemności, gdy na przeciwległym końcu jadalni skrzypnęły drzwi. Ukazały się tam dwa cienie, stanęły na progu, najwyraźniej dając oczom czas, by przywykły do mroku.
Fandorin-dono wyślizgnął się ze swej kryjówki i mocno ścisnął mnie za ramię, żebym nie wyskoczył przed czasem. Poczułem się nieco urażony – jak gdybym był żółtodziobem! Napiąłem mięśnie ramienia i pan zrozumiał – zabrał rękę.
Jeden z ludzi, którzy zakradli się do jadalni, gestami wydawał jakieś polecenia. Był to niewątpliwie Arsène Lupin.
Podeszli do stołu i pierwszy, wyciągnąwszy rękę, dotknął worka z pieniędzmi, jakby chciał sprawdzić, czy jest na miejscu.
Fandorin-dono w milczeniu wskazał mi drugiego: jest twój.
Zawsze dostaje mi się coś gorszego, ale nie narzekam. Taka jest karma wasala.
W mgnieniu oka pokonaliśmy odległość, dzielącą nas od stołu. Wskoczyłem na blat i nogą, ale niezbyt mocno, uderzyłem swego przeciwnika w podbródek, a kiedy upadł, skoczyłem nań z góry.
Był silny i zdecydowanie waleczny. Chociaż na pół ogłuszony, usiłował uderzyć mnie pięścią w twarz. Mogłem się oczywiście uchylić, ale nie zrobiłem tego. Odwrót, nawet chwilowy, tylko wzmaga u przeciwnika wolę walki. Dlatego bez szemrania przyjąłem cios i nie wiadomo jeszcze, co bardziej ucierpiało – moja kość policzkowa czy jego pięść. Co prawda, pierścień na jego palcu zadrasnął mi policzek, ale to było głupstwo.
Potem kolanem ucisnąłem leżącemu pierś, unieruchomiłem nadgarstki i dwukrotnie, ale też z umiarem, stuknąłem go czołem w czoło, żeby pojął całą beznadziejność swego oporu.
Pojął, ale nie od razu. Był wytrwałym przeciwnikiem, wywijał się i szarpał co najmniej pół minuty. Wiedziałem już, że to lekarz – kiedy uderzałem go głową, połaskotały mnie w nos obwisłe wąsy.
Czekając, aż fałszywy profesor opadnie z sił, popatrywałem, jak radzi sobie mój pan, któremu, jak wszystko na to wskazywało, dostał się fałszywy zarządca, czyli Arsène Lupin. Widowisko było bardzo eleganckie, przypominające teatr cieni.
Mój pan miał zadanie bardziej interesujące niż ja. Nie zdołał powalić wroga na podłogę i obaj, wymieniając ciosy, szybko przemieszczali się wokół stołu. Sądząc z tego, co mogłem dostrzec w ciemnościach, Lupin istotnie znał pewne sposoby nowomodnej sztuki walki „pusta ręka”, ale nie potrafił walczyć nogami. Atak od góry jeszcze jakoś odpierał, ale prawie za każdym razem, kiedy Fandorin-dono puszczał w ruch dolne kończyny, ciosy trafiały w cel. Wreszcie mojemu panu udało się wykonać znakomite podcięcie, a dalej wszystko poszło łatwo. Dobry uwakiri w ciemię i walka była skończona.
Akurat również mój uparciuch zacharczał i zwiotczał.
Właśnie w tym momencie, jakby dla uczczenia zwycięstwa Prawa nad Zbrodnią uroczystą iluminacją, znów włączyła się elektryczność.
Zobaczyłem pod sobą bladą twarz i wywrócone oczy Watsona-sensei. A mój pan trzymał za gardło pokonanego Sherlocka Holmesa.
Nie pamiętam, kto mnie podniósł i posadził na krześle.
Głowa mi pękała. Z trudem otworzywszy oczy, zobaczyłem, że Holmes, siedzący naprzeciw mnie, jest w niewiele lepszym stanie: jedna połowa twarzy cała purpurowa, na wąskich wargach krew, kołnierzyk poszarpany i pomięty. Nad nim z nieszczęśliwą miną stał Fandorin, cały, ale z naderwanym rękawem.
Ktoś głośno sapał za moimi plecami. Obejrzawszy się z wysiłkiem, zobaczyłem Japończyka. Zaczął się kłaniać i mamrotać przeprosiny, powtarzając w kółko: „Nie ma dla mnie wybacenia, nie ma dla mnie wybacenia”. Po twarzy ciekła mu krew. A więc i jemu się dostało. To do pewnego stopnia poprawiło mi nastrój – o ile w tej sytuacji w ogóle było to możliwe.
– Cóż – powiedział ze złością Holmes, pocierając stłuczone miejsce. – Lupin przejrzał nasz plan. Myśleliśmy przecież podobnie, prawda, panie Fandorin? Ale w wąwozie strzelano nie po to, aby wywabić nas z jadalni, tylko po to, żebyśmy się nawzajem poturbowali. Po to również wyłączono elektryczność. Wyobrażam sobie, jak ten Francuzik teraz się cieszy.
Rosjanin odrzekł ponuro:
– Ma pan słuszność, nie doceniliśmy go. Ale p-partii jeszcze nie wygrał. Pieniądze na razie są tu.
Tak, worek nadal leżał na stole. Rozchyliłem go – zawartość była nietknięta.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego dotknął pan worka? – zapytał Fandorin. – Właśnie wtedy uznałem, że to przestępcy.
Nigdy jeszcze nie widziałem Holmesa tak wściekłego. Nie mówił, ale cedził słowa przez zęby.
– Trzeba było przecież sprawdzić, czy jest na miejscu! Klnę się własnym życiem, że Lupin zapłaci mi za to upokorzenie!
Było to powiedziane nie do nas, lecz w przestrzeń, ale takim tonem, że zadrżałem.
Alarmująco zadzwonił telefon.
– To on! – krzyknął Holmes. – Teraz będzie się z nas natrząsać. Dopadł do aparatu i chwycił słuchawkę.
– Halo?
W jadalni było bardzo cicho i słyszałem niezrozumiałe mamrotanie, ale oczywiście nie oddzielne słowa.
– To des Essarts – oznajmił Holmes, przykrywając dłonią mikrofon. – Chce wiedzieć, co się stało. Bosco nie wrócił. Światło się nie paliło. Telefon nie działał. Siedział sam jeden po ciemku i bał się… Teraz też się boi… Watsonie, weź słuchawkę. Mrucz współczująco, ale nic nie odpowiadaj!
Wiem, że kiedy mówi takim tonem, trzeba się podporządkować i nie zadawać żadnych pytań.
Holmes nagle odzyskał całą swoją energię, co mnie niewypowiedzianie uradowało.
Читать дальше