– Bardzo proszę. Dokładnie o wpół do dwunastej, zgodnie z warunkiem Lupina, pięciu mężczyzn wyjdzie paradnym wyjściem, wsiądzie do powozu i wyjedzie za bramę. Panna Eugenie pozostanie w wieży, worek z pieniędzmi – na stole.
Nie mogłem się powstrzymać od złośliwego okrzyku:
– Wspaniały plan, nic dodać, nic ująć!
Holmes dotknął mojej dłoni.
– Zaczekaj, Watsonie. Pan Fandorin jeszcze nie skończył.
Z korytarza dobiegły kroki. Wszedł Japończyk, niosąc pod pachami dwa wypchane watą manekiny, z tych, które widzieliśmy w piwnicy. Kichnął głośno i postawił kukły na podłodze.
– Wyjadą p-profesor, pan Watson i Masa. Oraz ci dwaj dżentelmeni. Jednego ubierzemy w mój płaszcz i cylinder, a drugiego w płaszcz i kapelusz pana Holmesa. Jak panowie wiecie, przed domem jest otwarta przestrzeń. Prowadzić obserwację można albo od strony wąwozu, do którego jest dobre pięćdziesiąt kroków, albo z przeciwległego skraju trawnika, a to jeszcze dalej. Poza tym w parku jest całkiem ciemno. Lupin albo jego pomocnicy zobaczą jedynie, że spod domu odjeżdża w powozie zwarta grupa ludzi. Kiedy zaś powóz przejedzie obok nich; nie sposób będzie rozpoznać po sylwetkach, gdzie jest człowiek, a gdzie k-kukła.
– A pan i ja zostaniemy tutaj i sprawdzimy, jak dalece Lupin opanował zasady walk wschodnich! – podchwycił Holmes i wybuchnął śmiechem. – Dowcipny pomysł, całkiem w moim stylu! Domyśliłem się, że planuje pan coś w tym rodzaju, kiedy zamienił pan dom w zakorkowaną butelkę. Przedpokój to doskonałe miejsce na zasadzkę.
Przyznam się, że w tym momencie zrobiło mi się wstyd za mego wielkiego przyjaciela. Pomyślałem, że zachowuje się niezbyt po dżentelmeńsku, przyjmując protekcjonalny ton, bardzo przypominający robienie dobrej miny do złej gry. Wszak plan pana Fandorina, naprawdę wspaniały, powstał bez naszego udziału.
Zadzwonił telefon.
Siedziałem najbliżej aparatu, więc podniosłem słuchawkę. Był to des Essarts.
– Czy to pan, doktorze Watson? Boję się! – bełkotał zająkliwie. – Powinienem był od razu… Ale nie chciałem panów odrywać… Ach, co ja narobiłem! A jeśli przeze mnie zginął?
Musiałem na niego krzyknąć, jako że stanowczość to najlepszy środek przeciw histerii.
– Proszę się natychmiast uspokoić! I mówić po kolei! Co się stało?
– Tak, dobrze, spróbuję… Kiedy od domu do stajni przechodziłem obok wąwozu, usłyszałem jakieś odgłosy. Jakby ktoś rozmawiał szeptem… Może jestem ślepawy, ale słuch mam doskonały… Nie byłem jednak pewien – a może to wiatr szeleści w gałęziach, pomyślałem. Poprosiłem Bosca, żeby podkradł się ostrożnie od tyłu i też posłuchał… Bosco poszedł i nie wraca… A jeśli mu się coś stało?
Des Essarts mówił urywanie, zdążałem więc w przerwach powtarzać wszystko moim towarzyszom.
– Niech pan spyta, ile minut upłynęło od czasu… – zaczął Fandorin, gdy nagle od strony wąwozu jeden po drugim padły dwa strzały.
Drgnąłem – nie na odgłos strzałów, ale od przeraźliwego krzyku des Essartsa w słuchawce. On także je usłyszał.
– Prędko! Tam! – Holmes skoczył do drzwi, szybki jak błyskawica.
Wszyscy rzuciliśmy się za nim. Wypadliśmy na ganek i rozejrzeliśmy się.
– Wy na lewo, my na prawo! – wskazał Holmes. Myśl była jasna: obsadzić wąwóz z obu stron.
Starałem się nie odstawać ani na krok od mojego przyjaciela, w biegu wyszarpując z kieszeni rewolwer, który zaczepił się kurkiem i darł podszewkę.
Posłuszni poleceniu Holmesa, pobiegliśmy z moim panem za róg domu i zatrzymaliśmy się.
Anglicy, trzeba im oddać sprawiedliwość, poruszali się po ciemku umiejętnie: nie było ich widać ani słychać.
W tym momencie żółte światło, sączące się przez szczeliny zamkniętych okiennic, mignęło i zgasło – znów wyłączyła się elektryczność.
– Wszystko idzie jak z nut – szepnął mój pan. (Ten zwrot oznacza, że bieg wydarzeń całkowicie zgadza się z planem – jak melodia grana przez muzyka z nutami).
Pochyleni, z powrotem daliśmy nura do wnętrza domu.
Wyobrażam sobie, jak zdumiony jest czytelnik tym naszym posunięciem! A wszystko dlatego, że umyślnie opuściłem bardzo ważną rozmowę, jaką odbyliśmy z moim panem po spotkaniu z Lebrunem i panną Eugenie.
Jak już wspomniałem, rozmowa toczyła się po japońsku.
– Telaz wszystko jasne – oznajmił z zadowoleniem Fandorin-dono. – Dloga zdawała się długa na trzy shaku, a okazała się klótsza niż trzy li .
– Chciałeś powiedzieć, panie: „Droga zdawała się długa na trzy ri, a okazała się krótsza niż trzy shaku” – poprawiłem go i przeszedłem na rosyjski, ponieważ przykro mi słuchać, jak mój pan kaleczy nasz język.
Ale pan szturchnął mnie palcem w brzuch i musiałem umilknąć, albowiem kiedy ktoś z całej siły wbija ci twardy palec w splot słoneczny, nie sposób zrobić ani wdechu, ani wydechu.
– Wiem, że mój japoński jest marny – przyznał Fandorin-dono (nie będę już więcej przytaczać jego wymowy, bo pisanie katakaną jest bardzo męczące) – pomyliłem nawet „ri” i „shaku”, ale będziesz musiał to znieść. Zauważyłeś pewną bardzo ciekawą okoliczność? Wcześniej, rozmawiając w jadalni, zamierzaliśmy zrobić dwie rzeczy: po pierwsze, posłużyć się międzymiastową łącznością telefoniczną, a po drugie, wypytać Lebruna o pannę Eugenie. Przy czym o telefonowaniu mówiłem po rosyjsku, a o przesłuchaniu świadków po japońsku. Zaraz potem linia zewnętrzna przestała działać, i pierwsza z tych rzeczy stała się niemożliwa. Natomiast w rozmowie w wieży, bardzo istotnej dla śledztwa, nic nam nie przeszkodziło. – I co to oznacza?
– Każde nasze słowo jest podsłuchiwane. Nasz gospodarz mówił, że jego nieboszczyk ojciec zainstalował w domu mnóstwo różnych sztuczek. Najwyraźniej również jakiś chytry system podsłuchów. Z jakiegoś szczególnego miejsca można słyszeć, o czym się mówi w innych pokojach. To raz. Lupin dokonał sprytnej kradzieży w Petersburgu. To oznacza, że zapewne zna rosyjski. To dwa. Zorientował się, że moje rozmowy zamiejscowe mogą być dlań niebezpieczne, i uszkodził linię. Ale ten łotr najwyraźniej nie zna japońskiego. Inaczej ostrzegłby profesora, że w żadnym razie nie wolno dopuścić mnie do dziewczyny. I to jest trzy.
– Więc Lebrun-sensei jest wspólnikiem Arsène’a Lupina? – wykrzyknąłem.
– Niewątpliwie. Jeśli w ogóle nie jest samym Lupinem. – Okrągłe oczy mojego pana obserwowały z satysfakcją moją osłupiałą minę. Wiem, że to lubi, i w takich razach staram się, jak mogę. – Właściwie są tylko dwie możliwości. Arsène Lupin gra albo rolę profesora, albo rolę zarządcy. Całą operację obmyśliła i realizuje ta dwójka. Wiemy, że Bosco pojawił się w posiadłości niedawno i od razu udało mu się zdobyć zaufanie właściciela. To stała metoda Lupina. Bardzo często, odpowiednio ucharakteryzowany, wkręca się do jakiegoś bogatego domu i wywąchuje, czym można się tam obłowić. Niekiedy powierza to zadanie komuś ze swojej szajki. W akcji prawie nigdy nie uczestniczy więcej osób niż dwie, trzy. Nie wiem, na czym polegał pierwotny plan Lupina, ale wypadek dziewczyny przyśpieszył bieg wydarzeń. Łotr wpadł na podły, ale bardzo sprytny pomysł, jak oskubać des Essartsa, nic przy tym nie ryzykując.
Fandorin-dono zamyślił się.
– Chyba jednak Lupin to zarządca, a tak zwany profesor jest jego pomocnikiem. Domyśliłeś się, że do paryskiej kliniki des Essarts nie dzwonił osobiście? Do aparatu przywołał go Bosco. Przybitemu nieszczęściem ojcu nawet do głowy nie przyszło, że rozmawia z fałszywym Lebrunem. Właśnie dlatego wspólnicy za nic nie mogli dopuścić, żebym się skonsultował z profesorem Smileyem. Natychmiast wyszłoby na jaw, że okłamali nas, twierdząc, iż chorej w żadnym razie nie wolno ruszyć z miejsca. A właśnie na tym opiera się cały ich plan.
Читать дальше