Nagle mój pan zapytał go o coś całkiem innego.
– Zauważyłem, że wszystkie okna parteru mają okiennice, zamykane od zewnątrz na kłódkę. Gdzie są klucze?
Bosco zamrugał, wyraźnie nie rozumiejąc, co to ma do rzeczy.
– Klucz jest jeden, bo wszystkie kłódki są jednakowe. To ten.
Z pęku zawieszonego u pasa oddzielił jeden klucz i pokazał.
– A od czego są pozostałe?
– Ten od głównego wejścia, ten od bocznego od strony wąwozu, ten od werandy, mały od parteru wieży, a ten od wejścia dla służby…
Fandorin-dono poprosił o klucze i obejrzał je uważnie, zapamiętując, który jest od czego.
– Czy teraz mogę już iść? – Bosco przestępował nerwowo z nogi na nogę.
– Tak, tylko sprawdźcie, co z telefonem – polecił Sherlock Holmes (to przetłumaczył mi pan). – I wskażcie nam nasze pokoje.
Zarządca jakąś minutę majstrował przy aparacie, po czym wykrzyknął z radością:
– Wszystko w porządku! W razie czego będę w swoim mieszkaniu. Bardzo łatwo mnie wezwać: trzeba raz pokręcić korbką. Dwa razy – to połączenie z centralą.
O tym wiedzieliśmy sami.
Nie odprowadził nas do pokoi, poprzestając na wyjaśnieniu:
– Sami panowie traficie, to nic trudnego. Trzeba pójść korytarzem na prawo, na końcu jest sala bilardowa. Stamtąd idzie się na lewo, do bocznych schodów. Wejdziecie panowie na pierwsze piętro. Są tam oszklone drzwi, a za nimi podest. Z jednej strony jest pokój dla panów z Londynu, z drugiej pokój dla panów z Paryża. Zresztą sami panowie zadecydują, który dla kogo.
Ukłonił się i biegiem wypadł z jadalni. Po kilku sekundach trzasnęły drzwi wyjściowe. Żaden japoński służący nie pozwoliłby sobie tak stracić twarzy!
* * *
Poszliśmy we wskazanym kierunku i rzeczywiście bez żadnych trudności znaleźliśmy oszklone drzwi. Po krótkim uprzejmym licytowaniu się, kto pierwszy wybierze sobie przystań, ulokowaliśmy się z moim panem w jasnym pokoju z oknami wychodzącymi na trawnik.
Wyjąłem z walizki roboczy surdut pana oraz jego pantofle na bezgłośnych kauczukowych podeszwach, sam również przebrałem się w stare rzeczy (a nuż trzeba będzie padać albo czołgać się na brzuchu), odwiedziłem ubikację, po czym nie miałem już nic więcej do roboty. Do trzeciej było jeszcze trochę czasu. Pan siedział w fotelu i w skupieniu postukiwał paciorkami swego nefrytowego różańca, wczytując się w tajemniczy szyfr, który przepisał sobie do notesu. Domyślałem się, że Fandorin-dono opracowuje plan działania, choć nie miałem pojęcia, jaki konkretnie. To jest teraz, kiedy piszę te słowa, oczywiście wiem, ale sensei pouczył mnie, że nie wolno opowiadać od razu wszystkiego, bo dla czytelnika nie będzie to interesujące, więc na razie nie będę pisać o planie mojego pana. Postaram się raczej przypomnieć sobie, o czym wówczas myślałem.
Ach tak, o młodej pannie Dezu. Myślałem, że oczywiście bardzo jej szkoda, ale że i tak znajdzie sobie męża, nawet jeśli zostanie sparaliżowana. Jej ojciec niepotrzebnie tak się zamartwia. Panna jest ładna i ma miłe obejście, a to najważniejsze. Wielu znalazłoby nawet szczególny urok w tym, że jest nieruchoma. Sparaliżowana ładna kobieta jest jak piękny posąg. W wielu mężczyznach wzbudzi to i serdeczne współczucie, i zmysłowe podniecenie – a to wspaniały grunt, na którym może wyrosnąć bujny kwiat miłości. Wielu, jak sądzę, wolałoby też, aby dziewczyna postradała w dodatku dar mowy. Wówczas w ogóle byłaby idealnym obiektem adoracji. Kiedy z moim panem ocalimy ją przed eksplozją i schwytamy słynnego przestępcę, o pannie Dezu napiszą wszystkie gazety i stanie się sławna. Sława to bardzo silny lubczyk. W dawnej Japonii na kanwie takiej wspaniałej historii na pewno stworzono by sztukę dla teatru lalek.
O tym właśnie myślałem, kiedy pan przesuwał paciorki nefrytowego różańca. Siedziałem bardzo cicho, by nie przeszkadzać mu w medytacji. Za minutę trzecia przerwałem ciszę, mówiąc, że czas iść do jadalni. Zeszliśmy na dół i Dezu-san poprowadził nas na zwiedzanie domu, żebyśmy znaleźli miejsce, w którym przebiegły Lupin ukrył swoją straszną bombę.
Zwiedzanie domu najbardziej przypominało wycieczkę po muzeum osobliwości. Na czele szedł monsieur des Essarts, nie milknąc ani na chwilę, odwracając się co rusz i gwałtownie gestykulując, przez co nieustannie się potykał i ze dwa razy omal nie zleciał ze schodów. Za nim podążał Fandorin ze swoim Japończykiem, potem ja, a pochód zamykał Holmes, który od czasu do czasu zatrzymywał się w jakimś zakamarku i musieliśmy na niego czekać.
Zapewne w czasach des Essartsa seniora zamek pełen był najróżniejszych osobliwości, ale i teraz było co pokazywać i o czym opowiadać.
Już wcześniej, przechodząc przez pokój bilardowy, spostrzegłem, że ściany tam są zawieszone egzotycznymi narzędziami do zadawania śmierci, przywiezionymi z najdalszych krańców ziemi. Były tam bumerangi, drewniana maczuga nabijana zębami rekina, indiański nóż do zdejmowania skalpów, kościany eskimoski harpun.
W następnym pokoju moją uwagę zwrócił niezwykły żyrandol w kształcie balonu z plecioną gondolą. Gospodarz powiedział, że jego mamusia nigdy nie pozwalała go zapalać, obawiając się pożaru, teraz jednak, kiedy jest elektryczność, nie ma się czego bać – i zademonstrował nam z dumą, jak cudownie bezpieczne są szklane żarówki.
Biorąc przykład z Holmesa, nie tyle słuchałem objaśnień, ile rozglądałem się na wszystkie strony. Ostukiwałem ściany i podłogi, naciskałem najmniejsze występy i nierówności.
Na pierwszym piętrze przeszliśmy przez mały salon z kolekcją zasuszonych niespodzianek („tata mówił, że są ładne”); przez główną sypialnię ze skrupulatnie odtworzoną na suficie mapą gwiaździstego nieba („tata znał wszystkie konstelacje”); przez ogród zimowy z karłowatymi drzewkami i bardzo dużą, ale uszkodzoną makietą kolei („spędzaliśmy tu z tatą długie godziny”); przez gabinet, gdzie na jednej ze ścian były namalowane półki z książkami („tatę to bawiło”). Na pierwszym piętrze okrągłej wieży u „taty” niegdyś była Świątynia Słońca, teraz zaś przechowywano dokumenty prawnicze i finansowe.
Drugie piętro niemal w całości zajmowały pokoje mademoiselle des Essarts: jej buduar, uroczy gabinecik z fotografiami z dzieciństwa na ścianach, pokój do robótek ręcznych, klitka pokojówki. Kiedyś mieściły się tu apartamenty „mamusi”, toteż na drugim piętrze nie było żadnych sztuczek z wyjątkiem znanego nam już szczelinowatego wejścia do wieży, gdzie des Essarts-père ukrywał się czasem przed gniewem swej połowicy. Za to na niskim parterze, dokąd zeszliśmy po wąskich, krętych schodach, duch niezapomnianego „taty” unosił się dosłownie wszędzie.
Było tu ciemnawo, światło zimowego dnia ledwie się sączyło przez maleńkie, zakratowane okna, gospodarz więc włączył elektryczność. Wiadomo, że ów ze wszech miar doskonały sposób oświetlenia ma jedną wadę, którą inżynierowie przyszłości bez wątpienia pokonają – wskutek spadków napięcia światło ciągle mruga. Kilkakrotnie lampy gasły w ogóle, wtedy des Essarts zaczynał nerwowo szczękać wyłącznikami i znów robiło się jasno. Zresztą i Holmes, i Fandorin mieli ze sobą latarki, toteż nie przerywali poszukiwań nawet podczas przymusowych postojów.
Spróbuję opisać pomieszczenia półsutereny po kolei, co wcale nie będzie łatwe, było tam bowiem mnóstwo zakrętów i zakamarków.
Najpierw znaleźliśmy się w niewielkim eleganckim pokoju, całym wykładanym dębową boazerią – des Essarts nazwał go „organowym”. Istotnie, w jedną ze ścian wbudowane były małe organy.
Читать дальше