Konie bez popędzania weszły przez otwartą bramę i zatrzymały się. Od placyku, za którym zaczynał się stary park, odchodziły dwie aleje – jedna w prawo, druga w lewo. Gospodarz zamknął kłódkę, wsiadł na kozioł i skierował powóz w lewo.
– Prawa aleja prowadzi prosto do domu, lewa – do pomieszczeń służby – wyjaśnił. – Zajrzymy do zarządcy. Może wydarzyło się coś nowego?
Gęste krzewy przytykały do samej dróżki, nad naszymi głowami splatały się korony wysokich dębów i modrzewi. I tak pochmurny dzień wydawał się jeszcze ciemniejszy.
Między zaroślami mignął rozległy trawnik, a za nim ponura sylweta zamku Vau-Garni: dom-szkatułka z wysokim kanciastym dachem i okrągłymi wieżami. Okna były ciemne i ślepe. Miałem wrażenie, jakby budynek mrużył ze strachu oczy, przewidując swą rychłą zagładę. Na dobitkę zaś gdzieś wysoko ochryple zakrakał kruk.
Przypomniałem sobie paskudne przeczucie, jakie ogarnęło mnie przed godziną, kiedy nic jeszcze nie wiedziałem o piekielnej machinie, i wstrząsnął mną dreszcz.
Des Essarts zatrzymał konie przed stajnią. Był to ładny budynek, pomniejszona kopia głównego domu – z wieżyczkami i gryfami w narożnikach dachu.
– Monsieur Bosco! – zawołał cienkim głosem właściciel zamku. – Monsieur Bosco!
Dodał pytająco coś jeszcze, czego nie zrozumiałem, moja znajomość francuskiego bowiem pozostawia wiele do życzenia.
W jednym z okien pierwszego piętra, gdzie mieściły się widocznie pokoje mieszkalne, ukazał się chudy mężczyzna. Znajdował się za szybą na ciemnym tle, i rozróżniłem jedynie biały trójkąt gorsu z czarnym krawatem i nieproporcjonalnie dużą głowę – nie, to były bujne, sterczące włosy. Sylwetka zarządcy wydała mi się podobna do dmuchawca.
- A-t-on téléphoné? [78] – krzyknął gospodarz (to zrozumiałem).
Bosco pokręcił głową, aż zakołysała się jego bujna koafiura.
Des Essarts wskazał na nas:
– Monsieur Sherlock Holmes! Docteur Watson!
– „Przyjechali, teraz wszystko będzie dobrze – półgłosem przetłumaczył mi Holmes dalsze słowa. – Proszę zostać przy aparacie”.
Pan Bosco skinął głową gospodarzowi, ukłonił się nam i zniknął. Przez cały czas nie powiedział ani słowa.
– Taki jest warunek tego łotra – wyjaśnił des Essarts, ruszając z miejsca. – Ktoś stale musi być przy telefonie. Cały dom mam urządzony wedle najnowszych zdobyczy techniki. Mieszkanie zarządcy i zamek łączy linia telefoniczna. Jeden ruch korbką i dzwoni dzwonek. Po prostu nie wiem, co bym począł bez Bosca.
Kolaska zatrzymała się przed paradnym wejściem, umieszczonym w zgrabnej spiczastej wieżyczce.
Teraz mogłem obejrzeć zamek z bliska i przekonałem się, że nie jest taki znowu stary: nie zabytek, lecz imitacja zabytku.
– Styl Ludwik XIII – ocenił Holmes, świetny znawca architektury. – W latach czterdziestych był bardzo popularny we Francji, pod wpływem mody na powieści o muszkieterach.
– Tak, mój tata ubóstwiał Aleksandra Dumasa – potwierdził gospodarz.
Zdążyłem już przywyknąć do szczególnych manier des Essartsa, toteż nie zdziwiło mnie słowo „tata”, niezbyt pasujące do wieku i siwizny tego pana.
W wykładanym rzeźbionym dębem holu z dumą przekręcił duży porcelanowy wyłącznik. Zapaliło się jasne światło.
– Mam wspaniałe oświetlenie elektryczne – oznajmił chełpliwie des Essarts. – Proszę spojrzeć: jeszcze jedno przekręcenie i zapalają się lampy we wszystkich pomieszczeniach parteru.
– Ale jeszcze się nie ściemniło – powiedziałem. Gospodarz z wyraźnym żalem zgasił światło i poprowadził nas przez amfiladę zimnych pokoi, zastawionych ciężkimi staroświeckimi meblami.
W dużej sali, gdzie Bogu dzięki paliło się na kominku, stał długi stół, przykryty z wierzchu białą serwetą, pod którą rysowały się kształty butelek i jakichś naczyń.
– Tak. Teraz opowiem panom całą tę koszmarną historię dokładnie, nie opuszczając żadnego szczegółu – obiecałdes Essarts. – Wiem, że w tej robocie szczegóły są najważniejsze. Zacznę od mojego świętej pamięci taty…
Ponieważ wstęp nie był zbyt zachęcający, pozwoliłem sobie na chwilę nieuwagi, by rozejrzeć się dokoła.
Pokój był dość interesujący. Sądząc po kredensach i długim stole, pełnił funkcję jadalni. Na wszystkich płaskich powierzchniach – gzymsie kominka, komodach, specjalnych stolikach – stały modele żaglowców, niektóre imponujących rozmiarów. Na ścianach wisiały portrety przodków. Jeden z nich szczególnie zwrócił moją uwagę.
Przedstawiał chwackiego kapitana w długiej fryzowanej peruce, z lunetą w ręku. Za nim bielały żagle i kędzierzawiły się kłęby prochowego dymu. Artysta najwyraźniej usiłował nadać perkatonosej, brutalnej fizjonomii żeglarza nieco szlachetności, ale nie bardzo mu się to udało.
– …Oto portret taty – mówił tymczasem gospodarz. – Ach, nie, doktorze, nie tutaj pan patrzy! To Jean Francois, protoplasta rodu, jeden z najdzielniejszych i najszlachetniejszych kapitanów Króla Słońce. Przywiózł z mórz południowych cały kufer kosztowności i kupił za nie tę posiadłość. A portret taty jest trzeci od prawej.
Spojrzałem we wskazanym kierunku.
Z płótna spoglądał na nas jegomość w okularach i mundurze gwardii narodowej, z modelem fregaty w rękach. Po swym dalekim przodku des Essarts-père odziedziczył perkaty nos i błysk szaleństwa w oku; synowi przekazał owal twarzy i krótkowzroczność.
– Wszystko to jest bardzo interesujące, ale czy mógłby pan przejść do rzeczy? – rzekł niecierpliwie Holmes. – Proszę lepiej opowiedzieć, gdzie i jak szukał pan bomby.
– Ależ właśnie do tego zmierzam! Jeżeli nie opowiem o tacie, nie zrozumiecie, panowie, dlaczego jej nie znaleźliśmy!
Des Essarts zerknął na zegar kominkowy, plasnął w ręce i zaczął mówić ze zdwojoną szybkością:
– Musicie wiedzieć, panowie, że był to człowiek niezwykły. Jak mówiono w owych czasach, wielki oryginał, a mówiąc językiem współczesnym, wyjątkowy dziwak. Odziedziczył duży majątek i trwonił go na rozmaite fanaberie. Mieliśmy w parku własny zwierzyniec, wyobrażacie sobie, panowie? Trzymano w klatkach wilki, lisy, dziki, nawet niedźwiedzia. Tata sam je schwytał. Pamiętam, że jego osobistym lokajem był mały Pigmej z Afryki – strasznie się go bałem. Przed domem stała miedziana kolubryna z okrętu naszego przodka i w święta tata osobiście z niej strzelał. Stało się to zresztą powodem jego przedwczesnej śmierci. Ósmego lipca 1860 roku, w moje siódme urodziny, kolubrynę rozerwało i tata zginął na miejscu…
Gospodarz zrobił odpowiednią do tego smutnego wydarzenia pauzę, a ja, przeprowadziwszy w myśli proste działanie arytmetyczne, kolejny raz zdumiałem się dokładnością ocen Holmesa: od razu powiedział, że nasz klient jest młodszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
– Mógłbym długo wyliczać dziwactwa mojego taty, jego ekscentryczne wybryki, zatrzymam się wszakże tylko na jednym, dla nas najistotniejszym. – Des Essarts zatoczył ręką koło. – Mam na myśli ten dom. Tata rozebrał do fundamentów rodowe gniazdo i całkowicie je przebudował, faszerując różnymi bagatelami… to jest różnymi różnościami: tajnymi przejściami, sekretnymi wnękami, śpiewającymi podłogami, zamurowanymi w ścianach rurami, które przy określonym kierunku wiatru zaczynały wzdychać i wyć… Mamusia nienawidziła tych sztuczek z całej duszy. Po tragicznej śmierci taty zniszczyła, co mogła. Ale bynajmniej nie wszystko udało się jej znaleźć. Na przykład osiem lat temu, kiedy zmieniano tapety w małym buduarze, znaleziono w ścianie wnękę z nieprzyzwoitymi książkami. W zeszłym roku w wąwozie przy ogrodzeniu parku – des Essarts machnął ręką gdzieś w lewo – osunęła się ziemia i w zboczu ukazało się podziemne przejście, które zapewne dawniej prowadziło do domu, ale zdążyło się zawalić. A pozaprzeszłej jesieni…
Читать дальше