Fandorin nie mógł już jej przeszkodzić.
Jedyne, co zdążył – to odepchnąć się rozpaczliwie i przetoczyć bliżej wyjścia.
Zatrzeszczało drewno, zatrzęsła się ziemia, a potem nastąpił koniec świata – zrobiło się czarno i bardzo cicho.
Promieniście we wszystkie strony
Erast Pietrowicz ocknął się, gdy na czoło upadła mu gorąca kropla. Potem jeszcze jedna.
- Okiro, donna, okiro! [75] – powtarzał łamiący się płaczliwy głos. Fandorin wcale nie miał ochoty się budzić. Przeciwnie, chciał tylko znów się zapaść w ciszę i czerń. Już nawet zamierzał to zrobić, kiedy z góry znowu upadła gorąca kropla.
Niechętnie otworzył oczy i ujrzał tuż nad sobą zapłakaną twarz sługi, a nad nią, trochę wyżej, choć wcale nie wysoko – szaropąsowe świtające niebo.
W polu widzenia niezupełnie jeszcze oprzytomniałego Erasta Pietrowicza ukazała się jeszcze jedna twarz, z podkręconymi wąsami i zadzierżystym czubem.
– Żyje! Czyli niepotrzebnie zmówiłem „wieczne odpoczywanie” – powiedział wesoło Odincow i wyciągnął rękę, by zetrzeć Fandorinowi pył z czoła, ale Masa zasyczał nań gniewnie, odepchnął rękę uriadnika i zrobił to sam.
Paznokcie Japończyka wyglądały okropnie – połamane, brudne, całe w ziemi i zapiekłej krwi.
Nad powracającym do życia Fandorinem pochylił się trzeci człowiek – Jewpatjew.
– Już straciliśmy nadzieję. Nie odkopalibyśmy pana, gdyby nie pański Azjata. To nie człowiek, ale koparka. Bez łopaty, bez żadnych narzędzi odkopał pana gołymi rękami.
– Długo leżę? – głuchym i skrzypiącym głosem (aż sam się wzdrygnął) zapytał Fandorin.
– Oj, długo, Jeraście Pietrowiczu. Jak mówię, już za ciebie modlitwę odmówiłem. I chciałem przegonić twojego Kitajca: „Odejdź, poganinie! Nie wolno nieboszczyka szarpać!”. A on nic, tylko tobą trzęsie, policzki trze, w usta dmucha.
– W usta? – zdziwił się Fandorin. – To dlatego mam taki posmak w ustach, jakbym się najadł landrynek.
Zaczerpnął garść śniegu, połknął. I jakby się napił żywej wody. Udało mu się usiąść, a potem nawet wstać. Obmacał całe ciało: nic złamanego, a potłuczenia to głupstwo. Tylko ciągle piach zgrzyta w zębach. Zjadł jeszcze garść śniegu. Dokoła pusto.
Wielka polana. Poczerniała ze starości kaplica. Na pół rozwalona brama z ośmioramiennym krzyżem na szczycie. Śnieżyca ustała. Świat był biały i czysty.
– G-gdzie dzieci?
– Rozbiegły się. Prysnęły na wszystkie strony, jakby je diabeł gonił – powiedział Nikifor Andronowicz. – Czy tam w środku ktoś został?
– Kiriłła i jej przewodniczka. Więcej nikogo.
– Daleko od wejścia?
– Ze cztery sążnie.
Jewpatjew westchnął.
– Za daleko. Gołymi rękami się nie dokopiemy.
– I nie potrzeba – uciął policjant. – Po co po próżnicy umarlaków niepokoić. I to jeszcze takich. Niech leżą tam, gdzie padły. Same sobie grób wybrały. Tylko znak ku pamięci zostawię…
Uljan zwinnie wdrapał się na bramę, zdjął krzyż, zeskoczył.
– Samobójcom właściwie się nie należy – zauważył Jewpatjew, patrząc, jak uriadnik wbija krzyż na skraju urwiska, tuż nad czarną hałdą ziemi.
– Jeśli za wiarę, to wolno.
Patrząc na krzyż, Odincow przeżegnał się zamaszyście trzema palcami. Nikifor Andronowicz przeżegnał się dwoma, a Masa złożył ręce, zacisnął powieki i jął śpiewnie recytować sutrę, odpędzającą demony.
Erast Pietrowicz nie widział tej ekumenicznej panichidy [76]. Odwrócony do modlących się plecami, patrzył na polanę, po której ciągnęły się promieniście we wszystkie strony ślady nart. I sanek: w lewo – do rzeki, w prawo – do jeziora, na ukos – do brzozowego gaju, prosto – do świerkowego lasu.
Nagle drgnął.
Na śniegu, w odległości jakichś piętnastu kroków od zawalonej miny, ciemniała czerwona plama. Czy któreś z dzieci zostało ranne?
Utykając, szybko zrobił kilka kroków. Zatrzymał się. I uśmiechnął.
Była to malutka czerwona rękawiczka na oberwanej tasiemce.
UWIĘZIONA W WIEŻY, CZYLI KRÓTKA, LECZ PIĘKNA HISTORIA TRZECH MĄDRYCH
Uwięziona w wieży
(Z zapisków Johna Hamisha Watsona)
Statek pocztowy wchodził do zatoki Saint-Malo niby w rozwartą paszczę biblijnego Lewiatana. Sznur kamienistych wysepek, zwieńczonych starymi fortami, przypominał wyszczerzone zębiska, gotowe zewrzeć się i zmiażdżyć stateczek. Iglica katedry, wyłaniająca się z szarej mgły, wyglądała jak ostre żądło. Stałem na pokładzie, spoglądając na ten niegościnny krajobraz, i kuliłem się z zimna w swoim płaszczu z grubej, nasączonej kauczukiem tkaniny. Było wilgotno, nieprzyjemnie, wiatr ciskał w twarz słone bryzgi. Zdawało się, że ponury dzień, który zaświtał zaledwie jakąś godzinę temu, chce jak najszybciej się zakończyć.
Nawiasem mówiąc, nie był to zwykły dzień – ostatni w roku, a może nawet w stuleciu. W tej kwestii mieliśmy z Holmesem przeciwne zdania. Przekonywałem go usilnie, że przecież następny rok także będzie należał do dziewiętnastego stulecia, on jednak pozostał przy swojej opinii. Stara epoka kończy się wraz z rokiem 1899, mówił. „Tysiąc osiemset” to Byron i Napoleon, krynoliny i lunety, Cyrulik sewilski i Panuj, Brytanio. Pierwszego stycznia rozpocznie się era „tysiąc dziewięćset”, w której wszystko będzie inaczej. Co do tego niewątpliwie miał rację.
Z zamyślenia wyrwały mnie słowa Holmesa, który stał obok i z widoczną przyjemnością wdychał zimne powietrze.
– Przyznam się, że rad jestem, iż uciekliśmy z Londynu. Nie znoszę noworocznej nocy. To najokropniejszy moment w roku, gorszy nawet niż Boże Narodzenie! Nikt nie popełnia zbrodni. Przestępcy są z zasady sentymentalni – lubią posiedzieć przy świecach za stołem i śpiewać przesłodzonymi głosami o dzyń-dzyń dzwoneczkach. – Westchnął ciężko. – Wiesz, Watsonie, nigdy nie czuję się tak samotny jak w Nowy Rok. Zamykam się u siebie, gaszę światło i rzępolę na skrzypcach… Dawniej pomagało mi opium. Od czasu jednak, kiedy dowiodłeś mi naukowo, jak szkodliwe jest oddziaływanie alkaloidów na analityczne funkcje mózgu, utraciłem jedyną możliwość uwolnienia się choć na chwilę ze wstrętnych pęt ziemskiego przyciągania… Ach, spójrz tylko, jaki wspaniały widok! – wykrzyknął nagle i znów nie mogłem się nadziwić, jak dziwacznie splatają się w tym człowieku bezwzględna racjonalność myślenia i kompletna niekonsekwencja nastrojów.
Widok szarego miasta, zlewającego się z popielatym morzem i niebem tej samej pozbawionej życia barwy, bynajmniej nie wydał mi się wspaniały. Była to twierdza, wykuta w skałach niewielkiej wyspy. Spoza posępnych murów, u stóp których tłukły się fale, wyzierały dachy ciasno stłoczonych domów. Ich mokre dachówki błyszczały jak łuski smoka. Może latem, przy ładnej pogodzie, Saint-Malo robiło przyjemniejsze wrażenie, ale w pochmurny grudniowy dzień miasto wyglądało raczej złowieszczo i nagle poczułem ucisk w sercu – sam nie umiałem określić, czy było to dziwne wzruszenie, czy złe przeczucie.
– Nie wiedziałem, że Saint-Malo leży na wyspie – rzuciłem niedbale, zły na siebie za swoją zbytnią wrażliwość. Mężczyźnie czterdziestosiedmioletniemu, który wiele w życiu widział, coś takiego nie przystoi. Poza tym wielokrotnie miałem okazję się przekonać, jak mało można wierzyć takim wizjom, wywołanym zazwyczaj spadkiem ciśnienia lub niestrawnością.
Читать дальше