Szczęknęła zasuwa. Skrzypnęły drzwi.
Erast Pietrowicz uniósł prawą rękę, w lewej trzymał latarkę i już zaczął wolniutko nakręcać sprężynę. Jak znaleźć słup, jeśli w środku jest ciemno?
Drzwi się otwarły.
Lekka śmierć
Musiał opuścić ręce – obie. Prawą, bo otworzyła nie Kiriłła, lecz Połkaszka. Lewą, bo latarka była niepotrzebna – w środku płonęły świece. Dużo świec.
– Wchodźcie, proszę. – Mała żebraczka pokłoniła się gościowi.
Chociaż nie, teraz nie wyglądała na nędzarkę. Włosy rozczesane, warkocze ozdobione papierowymi różyczkami. Odświętna wyszywana sukienka. Na szyi korale. Mizerna twarzyczka promieniejąca uroczystą ekstazą.
Erast Pietrowicz, pochylając się, wszedł do ciasnego, pachnącego ziemią korytarza.
Za nim zgrzytnęła zasuwa.
– Tutaj, pozwól tutaj – odezwał się głos Kiriłły.
Za krótkim korytarzem otwierała się okrągła pieczara – równie niska, ale dość szeroka. Po ciemku niełatwo było to określić, ale miała chyba ze dwadzieścia stóp średnicy.
Pośrodku, tak jak obawiał się tego Fandorin, sterczał drewniany słup. W połowie był bardzo cienko podstrugany – na grubość ołówka. Niepojęte, jak taka słaba podpora mogła utrzymać strop, obity deskami i ukośnymi belkami. Sporządził tę konstrukcję niewątpliwie mistrz w swoim fachu.
Mina była urządzona o wiele staranniej niż ta, którą Erast Pietrowicz widział w Bogomiłowie. Zapewne z góry przygotowano ją dla zbawienia „bieluteńkich”.
Świece nie były powtykane w ziemię, ale umieszczone w lichtarzach i rozstawione na półeczkach. W kącie szafka z ikonami, oświetlona lampką. Wszędzie girlandy z papierowych kwiatów.
Fandorin wszakże nie zdążył na razie docenić całego tego piękna. Obejrzał uważnie fatalny słup i dopiero potem przeniósł wzrok na Kiriłłę i dzieci.
Istotnie były „bieluteńkie”: dziewczynki w białych chustkach, chłopcy w białych koszulkach. Ze wszystkich stron zwracały się ku Fandorinowi małe buzie, mnóstwo błyszczących oczu – niby dodatkowe kilkadziesiąt świec.
Połkaszka spisała się doskonale. Na podłodze z ubitej ziemi siedziało, tuląc się do siebie, dwadzieścioro ośmioro chłopców i dziewczynek. Niektóre jeszcze zupełne berbecie – pewnie przywieźli je tu na sankach starsi bracia lub siostry. Żeby je ocalić przed Antychrystem…
Obejrzawszy dzieci i przeliczywszy je (razem z Połkaszka było ich dwadzieścioro dziewięcioro), Erast Pietrowicz skoncentrował się wreszcie na głównej postaci.
Nie miała przepaski! Była to pierwsza rzecz, która nim wstrząsnęła.
Kiriłła miała na sobie swoją codzienną riasę. Nie przystroiła się, nie upiększyła, ale zdjęła z oczu czarną szmatkę.
A jej spojrzenie! Stanowcze, władcze, połyskujące roztopioną stalą.
– Znalazłeś nas? – spytała ciepło. – Jesteś mądry, od razu to zauważyłam. Serce ci podpowiedziało. Masz szczęście, uratujesz się. Siądź sobie tutaj, w kącie. No, siadaj.
Jej głos i spojrzenie miały prawdziwie hipnotyczną moc – Erastowi Pietrowiczowi lekko zakręciło się w głowie, mięśnie się rozluźniły i gwałtownie zapragnął usiąść, usiąść właśnie tam, gdzie wskazała mu bajarka.
Przymknął na sekundę oczy, strząsnął z siebie ociężałość.
Usiąść w kącie czy nie?
– Pozwól mi siąść obok siebie, mateńko.
Żeby tylko pozwoliła! To ułatwiłoby mu zadanie.
Na szczęście Kiriłła nie siedziała obok słupa, ale nieco dalej. Jeśli uda się ją ogłuszyć nagłym ciosem w kark, nie zdąży go nadłamać.
– No to usiądź naprzeciw – zgodziła się łatwo. – Z mądrym człowiekiem przyjemnie będzie porozmawiać. Wchodząc, napuściłeś powietrza, na godzinę, jeśli nie dłużej. Moja ty suczko – zwróciła się czule do Połkaszki – dodaj jeszcze trochę świeczek. Szybciej się przemęczymy. A jeśli zrobi się za ciężko, dam ulgę.
Dziękuję, nie trzeba, pomyślał Erast Pietrowicz.
Miejsce naprzeciw Kiriłły nie było zbyt korzystne. Nie zdoła dosięgnąć jej ręką. Jeśli nie da się inaczej, będzie musiał ją zastrzelić. Ma w kieszeni rewolwer. Z dwóch kroków nietrudno trafić w czoło… Nie, nie można. Dzieci się przestraszą, zaczną się przepychać. Potrącą słup, strop się zawali…
A potem Fandorin zauważył coś jeszcze i ostatecznie zrezygnował z planu zastrzelenia pątniczki.
W drgającym świetle błysnęła jakaś nić. Ciągnęła się od nadgarstka Kiriłły do najcieńszego miejsca słupa.
Drut, zrozumiał Erast Pietrowicz. Wystarczy, że prorokini poruszy ręką – i „lekka” śmierć jak na zawołanie.
Dzieci posunęły się i Fandorin usiadł między nimi po japońsku. Z obu stron i nawet z tyłu przylgnęły doń gorące ciała. Czując, jak w gardle narasta mu gruda, objął dwoje małych sąsiadów, chłopca i dziewczynkę. Ramionka obojga były chude i kruche, a plecy dziewczynki drżały.
– A ja cię poznałam – powiedziała. – Byłeś u nasz w Mażyłowie…
Fandorin także ją poznał – po piegach na nosie, po szczerbatej buzi, a zwłaszcza po rękawiczkach. Były jaskrawoczerwone, zawieszone na tasiemce. To ona wtedy powiedziała do obcego przybysza: „No czo się patrzysz? Idź szobie”.
Widząc, że Erast Pietrowicz patrzy na jej rękawiczki, dziewczynka powiedziała, jakby się tłumacząc:
– Zimno tutaj. Ręczę kosztnieją.
– Wytrzymaj, jaskółeczko – uśmiechnęła się do niej Kiriłła. – Zaraz nachuchamy. Będzie gorąco. Powiedz mi, bracie Jerastuszko, jakeś się domyślił, dokąd iść się ratować?
Po chwili wahania Fandorin uznał, że tej kobiecie lepiej powiedzieć prawdę.
– Z Widzenia starca Amwrosija. Znalazłem je w minie w B-Bogomiłowie…
Kiwnęła głową:
– Toteż powiadam, mądry jesteś… Starcy się uratowali?
– T-tak. Późno ich odkopali… Jak przeczytałem p-posłanie, jak zrozumiałem, o czym jest to p-proroctwo, to jakby m-mi się oczy otworzyły – improwizował Fandorin, nie patrzył jednak w przenikliwe oczy Kiriłły ale w ziemię. Nic w tym podejrzanego – człek jest przejęty, z trudem dobiera słowa. Nawet jąka się bardziej niż zwykle.
– Powiodło ci się. Ocalejesz. – Bajarka zaśmiała się cicho. – A i dla mnie na ostatek od Pana naszego łaska. Mam się przyznać? Kiedyś mnie z ognia wyniósł, zdjęła mnie pokusa, żeby zobaczyć, cóżeś ty za człowiek. Chociaż kącikiem oka. Myślałam, że Zły mnie zwodzi… Piękny z ciebie mężczyzna. Z takim radośniej wznieść się do nieba.
Erast Pietrowicz skłonił się lekko, jakby w podzięce za komplement. Co za niesamowita sytuacja! Prowadzić uprzejmą konwersację, kiedy życie wisi na włosku, a ten włosek trzyma w ręku (w najdosłowniejszym sensie) obłąkana fanatyczka.
– Ciągle nie rozumiem, dlaczego jurodiwy podpalił dom – powiedział, by skierować rozmowę z niebios z powrotem na ziemię.
– Czyż to nie jest jasne? – zdziwiła się. – Chciał mnie poniżyć. Ławrientij od dawna chodzi po wsiach, odmawia ludzi od zakopania się w minie. Myśli, że jest człowiekiem bożym, a biega u Antychrysta na posyłki! Ławrientij wszelako ma wielki dar. Daleko widzi, wyrodek, przejrzał mnie. No i wymyślił zły figiel. Podpalił dom z czterech stron, drzwi lekko podparł. Wiedział, że ludzie zbudzeni ze snu tylko o sobie myślą. Wyskoczą na dwór, a o mnie zapomną. Na to właśnie liczył.
– Chciał spalić?
– Nie, gorzej. Myślał, że aby odnaleźć drzwi, zdejmę opaskę. Gdybym zaś zdjęła, złamała śluby – to koniec ze mną. Jakaż byłaby ze mnie wybawicielka? Ławrusza chciał osłabić moją moc. Ale Bóg nie dopuścił, zesłał mi ciebie.
Читать дальше