– Cztery.
– Aha, więc wskazano to w-wprost… A „jeste” to ile?
– Pięć.
– Zgadza się! A „głagola”?
– „Głagoł” to trzy. Ale o co właściwie…
– A „iże”? To też cyfra?
– Tak. Ósemka.
– Zatem „połuiże” to cztery! Więc o to tu chodzi! Nie rozumiem tylko tego „d-dobra sprawiedliwych”…
Wszyscy trzej rzucili się do Fandorina. Jewpatjew i Odincow, zachłystując się z przejęcia, zasypali go pytaniami. Masa po prostu patrzył mu w oczy – ale z tak namiętną niecierpliwością, że Erast Pietrowicz poczuł wyrzuty sumienia.
– Przepraszam, panowie. Zaraz wytłumaczę, co zrozumiałem. A dalej pójdziemy razem… – Wytarł spocone czoło przecudną chustą z zapaśnikami sumo. – Miałem rację. W tym fragmencie rzeczywiście jest klucz. Coś w rodzaju instrukcji czy proroctwa. Raczej proroctwa, które ktoś potraktował jako instrukcję postępowania…
– Nie mógłby pan mówić jaśniej? – jęknął błagalnie Nikifor Andronowicz.
– Wszystkie słowa, które wydają się w tekście zbędne, stanowią bardzo prosty szyfr. Starzec Amwrosij w swoim widzeniu ratuje najpierw małą garstkę - barana, owcę i jagnię. Czyli rodziców i dziecko – jak w Dienisjewie, gdzie pogrzebali się żywcem cieśla, jego żona i niemowlę. Potem mówi: Drugą garstkę jeste znalazłem, takoż pognałem. „Jeste” to cyfra pięć. We wsi Raj zakopało się w minie pięć osób. Po niej głagola i trzecią. „Głagoł” to trójka. To o wsi Maziłowo, gdzie zginęło troje: starosta z żoną i ich córką. Dalej w Widzeniu Amwrosij mówi: I jeszcze za jedną połuiże zdążyłem. „Połu-iże” – połowa ośmiu, czyli cztery.
– Ctery dziadki! – wykrzyknął Masa, nie odrywając od swego pana zachwyconych oczu.
– Niech pan da! – Jewpatjew odebrał Fandorinowi kartkę. -… W rzeczy samej! Niezwykła zgodność. Wszystko tak jak w proroctwie! Ale to oznacza…
– Zaraz! – przerwał mu Erast Pietrowicz, nawet nie zdając sobie sprawy, że jego palce szybko przesuwają nefrytowe paciorki różańca. – U dobra sprawiedliwych – to znaczy u czterech sprawiedliwych, czyli staroobrzędowych wsi! Jak tutaj, nad Zieleń-jeziorem.
– A ja dodam coś jeszcze. – Nikifor Andronowicz stuknął palcem w kartkę. – Co to jest według pana? O tutaj, przed imieniem Wilka-Antychrysta? Widzi pan ten znaczek? Czytając głośno, nic pan o nim nie powiedział, a i ja go przeoczyłem.
Fandorin popatrzył na dziwny znak, poprzedzający imię „Zud”.
– Myślałem, że to p-przekreślony błąd…
– Nie, nie błąd! – Teraz mógł zabłysnąć Jewpatjew. – Tak się pisze znak „tysiąc”. – to data 7404. Zaraz, zaraz… No i mamy rozwiązanie! Antychrysta nazywają „7404”. Rozumie pan czy nie? – krzyknął przemysłowiec, wyraźnie wstrząśnięty własnym odkryciem.
– Nie, nie r-rozumiem…
– Wedle kalendarza staroruskiego pierwszego września rozpoczął się rok 7404 od stworzenia świata! Spis powszechny zbiegł się z proroctwem! To dlatego oni wszyscy pchają się do ziemi!
Pobladły Fandorin poprawił cicho:
– Nie wszyscy. Interpretator przepowiedni wtajemniczał tylko wybranych. Wręczał ten tekst, wyjaśniał jego sens. W ten sposób „zbawił” trzy osoby, potem pięć, potem jeszcze trzy i na koniec cztery. Ci, których wybrał, bez szemrania poszli do g-grobu. I z pewnością byli jeszcze dumni, że przypadł im zaszczyt znalezienia się w małej garstce wybrańców… Ale pozostały jeszcze jakieś „bieluteńkie”, których całe stadko Amwrosij doprowadził do przybytku. Kto to jest? Dlaczego są szczególnie drogie „ojcu ihumenowi”, czyli Panu Bogu? Na kogo spadnie następny cios?
– Jak złapiemy jurodiwego, to sam powie. – Uriadnik groźnie potrząsnął czubem. – Musi tu gdzieś być ten cały Ławrientij. „U dobra sprawiedliwych”. No nic, znajdziemy go! Nie ucieknie! Znad jeziora nie ma dokąd pójść! Sam pojadę na nartach do wszystkich czterech…
Erast Pietrowicz przerwał mu z irytacją:
– Zamknij się, Uljan! Chcesz szukać nie tego, kogo trzeba! Ławrientij nie ma z tym nic w-wspólnego.
Po tych słowach w izbie znów zrobiło się cicho.
Białe, czarne i bieluteńkie
– Myśleliśmy że ścigamy roznosiciela z-zarazy, a tymczasem nieśliśmy ją sami. Nieszczęście szło nie przed nami, ale po naszych śladach. Czyż nie tak było? Przyjeżdżamy do kolejnej wsi, tam cisza i spokój. A gdy tylko wyjedziemy, wdziera się tam śmierć. Pamięta pan, jak doktor nazwał naszą grupę „oddziałem sanitarno-epidemicznym”? Pierwszą połowę tego określenia trzeba wyrzucić – nasz oddział był po prostu epidemiczny, to jest rozprzestrzeniał epidemię…
– Zaczekaj, Jeraście Pietrowiczu, zaczekaj! – krzyknął ogłupiały uriadnik, jak zwykle w chwili skrajnego zdenerwowania przechodząc na „ty”. – Do czego zmierzasz?
– Interpretator proroctwa (na razie tak go nazwijmy) był wśród nas.
Nikifor Andronowicz prychnął:
– Ależ to… Do diabła! I kto, według pana, jest tą staroobrzędową Kasandrą? Kiriłła?
Fandorin po zastanowieniu pokręcił głową.
– Nie, nie pasuje. Mówił pan, że poszła do niezamieszkanej pustelni. Jakiej?
– Staroswiatskiej.
– Tak, Staroswiatskiej. Ale tam nikt nie mieszka, a „zbawca owiec” potrzebuje nowych ofiar – owych s-słynnych b-bieluteńkich. Prowokator, siejący śmierć, wcale nie musi być staroobrzędowcem.
– Jeraście Pietrowiczu, zlituj się, powiedz, kto to – poprosił Uljan.
– Ależ to może być każdy! Na przykład Lew Sokratowicz K-Kryżow. Wspominał Siergieja Giennadjewicza, którego, jak wszystko na to wskazuje, jest gorącym zwolennikiem…
– Jakiego Siergieja Giennadjewicza? – nie zrozumiał Jewpatjew.
– Nihilisty Nieczajewa. Tego, który trzydzieści lat temu nawoływał Ruś do chwycenia topora i napisał Katechizm rewolucjonisty. Znam ten osławiony dokument na pamięć, bo narobi on jeszcze wiele szkód. „Rewolucjonista w głębi swej istoty zerwał wszelkie więzi z prawem, obyczajami, powszechnie przyjętymi zasadami i moralnością tego świata. Świat ten jest dlań bezlitosnym wrogiem i jeśli nadal w nim żyje, to tylko po to, by tym pewniej go obalić”. Albo, już w ogóle bez ogródek: „Jedynym celem stowarzyszenia jest całkowite oswobodzenie i szczęście ludu, to jest ludu czarnoroboczego. Stowarzyszenie wszakże, przekonane o tym, że oswobodzenie i osiągnięcie owego szczęścia możliwe jest tylko na drodze druzgoczącej wszystko rewolucji ludowej, będzie wszystkimi siłami i sposobami sprzyjać rozwinięciu i rozpowszechnieniu wszelkich nieszczęść i zła, których lud wreszcie nie wytrzyma i powstanie do walki”. Z punktu widzenia nihilisty każdy wstrząs, wyprowadzający masy ludowe z równowagi, przybliża wybuch wielkiego buntu. Im gorzej jest ludowi, tym szybciej zacznie przeciekać nawa państwowa, którą Kryżow nazywa „statkiem d-durniów”…
– No jasne! To Kryżow! – krzyknął policjant. – Pan rotmistrz z ochrany niedawno robił nam szkolenie i tłumaczył wszystko o nihilistach. To wściekłe psy, chcą zniszczyć państwo!
Jewpatjew stał się bardzo poważny.
– Hm, rzeczywiście… Kryżow wiele razy był we wszystkich wsiach. Mieszkańcy go znają, mają do niego zaufanie! Musimy natychmiast jechać do Biesczegdy!
– Ch-chwileczkę. Nie podoba mi się także nasz psychiatra Anatolij Iwanowicz Szeszulin. Już sam jego przyjazd ze stolicy jest dość podejrzany – wprost do ogniska samobójstw, które z niezwykłą przenikliwością przewidział. Obserwowałem go. Jest opętany przez bardzo potężnego diabła, któremu na imię żądza sławy, i to w jednej z najbardziej patologicznych form – żądza sławy naukowej. Może nasz doktor uległ pokusie, by trochę w-wspomóc swoją prognozę? Może przyjechał właśnie po to? Z trudem ukrywał radość za każdym razem, kiedy pojawiały się nowe ofiary. To raz. Nie wolno nam ignorować także talentów hipnotycznych Szeszulina, które zademonstrował w czasie ataku Ławrientija. Anatolij Iwanowicz specjalizuje się w mechanizmach sugestii. To dwa. No i po trzecie. Dlaczego ten błyskotliwy psychiatra, który bez wysiłku podporządkował swojej woli jurodiwego, ani razu nie próbował zdezawuować fałszywej hipotezy, którą przyjęliśmy? Wszak po tamtym przypadku musiał się zorientować, że jurodiwy nie para się sugestią, ale jej podlega, a zatem niezbyt się nadaje do roli mąciciela dusz.
Читать дальше