– Dziadkowie jakoś zaspali – zakłócił liryczny nastrój Fandorina uriadnik. – A chwalili się, że z pierwszym brzaskiem siadają do stołu i biorą się do pisania. Tymczasem wciąż się wylegują.
Erast Pietrowicz drgnął, odskoczył od okna, chwycił z ławy szubę i wybiegł na dwór.
Masa i Odincow rzucili się za nim, przy czym obaj krzyczeli:
– Co?! Co?!
– Nan da? Nan des ka?
Fandorin był już jednak przy najbliższej chacie. Zastukał głośno. Nie doczekawszy się odpowiedzi, pchnął drzwi.
Otwarły się – w tych stronach nie ma zwyczaju ich ryglowania, nie ma się przed kim zamykać.
Cały dom składał się z jednej, jedynej izby, prawie nagiej, przypominającej celę. Po środku nieprzykryty stół. Na nim ogarek świecy i kartka papieru.
Fandorin, zanim jeszcze wziął ją do ręki, już wiedział, co tam napisano.
Nie mylił się.
„Wasz nowy ukaz i spisy odcinają nas od prawdziwej wiary chrześcijańskiej i przywodzą do odrzucenia ojczyzny, a nasza ojczyzna to Chrystus…”.
Ten sam tekst, tylko inne pismo: misterne, z zawijasami i ozdobnikami. Atrament świeży. Obok kałamarz z wetkniętym piórem.
Zgrzytnąwszy zębami, Erast Pietrowicz podał kartkę uriadnikowi i rzucił się do następnej chaty.
Ten sam obraz: świeca, kałamarz, przedśmiertny list. I w trzeciej chacie. I w czwartej.
Tylko formułka za każdym razem napisana innym pismem – najwyraźniej kaligrafowie postanowili na ostatek pokazać cały swój kunszt.
Samych skrybów nie było nigdzie.
– Poszli do wsi, pożegnać się z rodziną – wysunął przypuszczenie zdyszany Odincow. – To stare dziady, wolno chodzą. Dogonimy ich! A jak nie – to i tak wywleczemy spod ziemi!
I już wyciągał z sieni narty, gotów natychmiast rzucić się w pogoń.
– Co pan, Jeraście Pietrowiczu? Niech pan łapie z byle której chaty drugie narty! Musimy się śpieszyć!
– Nie poszli do w-wsi – powiedział Erast Pietrowicz, rozglądając się szybko. – Masa, szukaj piwnicy na zewnątrz albo w chatach! Tika-o sagase!
– Jakiej piwnicy? – Uljan plasnął w ręce, aż dygocząc z niecierpliwości. – Na co skrybom piwnica? Wszystko przynoszą im ze wsi! A niech pana! Jadę sam!
I zjechał z ganku.
Piwnicy rzeczywiście nie było – ani w tej chacie, ani w pozostałych. Na podwórkach żadnych śladów miny – ani rozkopanej ziemi, ani dołów.
Fandorin i Japończyk kończyli sprawdzanie cerkwi, kiedy wrócił Odincow – zasapany, po kolana w śniegu.
– Szybko wróciłeś. Co się stało? – Erast Pietrowicz obejrzał się na niego, opukując podłogę w pobliżu pulpitu na święte księgi. Odgłos był głuchy, beznadziejny.
Policjant patrzył na niego ponuro.
– Może jestem przygłupi, ale nie kompletny dureń. Lecę przez pole i nagle widzę: nie ma śladów. Nie poszli do wsi. Pan miał rację, Jeraście Pietrowiczu. Zakopali się gdzieś tutaj, stare grzyby.
– A ja miałem nadzieję, że to ty masz rację… – Fandorin potarł rozpalone czoło. – Też pomyślałem o śladach na śniegu. Na ulicy jest mocno rozjeżdżony i rozdeptany. Ale nigdzie poza tym, tylko łańcuszek śladów od rzeki, pozostawiony przez naszą trójkę…
Masa wdrapał się na dzwonniczkę, chociaż tam pragnący się pogrzebać doprawdy nie mieliby czego szukać.
– Wniebowstąpili czy jak? – Uriadnik rozłożył ręce. – Czy zapadli się pod ziemię?
– Pod ziemię, pod ziemię. Tylko g-gdzie? Wszystko tu sprawdziliśmy. Chyba że… Ach, p-przekleństwo!
I znów, niczego nie wyjaśniając swym pomocnikom, Erast Pietrowicz puścił się biegiem wiejską ulicą, a Odincow i Masa, który zeskoczył z dzwonnicy, pognali za nim.
– Co pan? – krzyknął Uljan, widząc, że Fandorin skręca do książnicy. – Przecieśmy sami tam siedzieli!
Erast Pietrowicz, nie słuchając, wpadł do izby, rozejrzał się na wszystkie strony i nagle skoczył do ściany, zwróconej w stronę rzeki. Przykucnął – pod ławą, ledwie widoczne w półmroku, znajdowały się w podłodze małe drzwiczki.
Otworzył je – w dół prowadziły szczeble chwiejnej drabiny.
– Masa, latarkę!
Jeden za drugim zagłębili się ciemność. Pachniało kurzem i kadzidłem.
Z góry niby sprężysta piłka zeskoczył Masa. Poruszył kilka razy nadgarstkiem, by uruchomić baterię amerykańskiej latarki.
Plama światła prześlizgnęła się po klepisku z ubitej ziemi, po drewnianych ścianach, wychwyciła z ciemności surowe oblicze na prymitywnej ikonie. Potem drugie, trzecie.
– Tajna kaplica – powiedział Odincow. – U nas we wsi też taka była, pod gumnem. Żeby było gdzie się modlić, jeśli przyjadą z miasta i zburzą cerkiew…
– Starcy już wcześniej podjęli decyzję! – przerwał mu Fandorin. – Nasz przyjazd ich zatrzymał, ale nie na długo. Jak tylko wyjechaliśmy, zeszli tutaj. Kiedy ja, idiota, paliłem c-cygaro. Później jeszcze podziwiałem wschód słońca, a oni tymczasem byli pod nami i czekali na śmierć…
– Zaczekaj, Jeraście Pietrowiczu! – Odincow ze zdenerwowania przeszedł na „ty”. – Przecie ich tu nie ma! A poza tym, kiedyśmy przyjechali, oni spokojnie siedzieli na górze przy swojej codziennej robocie!
– A widziałeś, co konkretnie p-pisali? Może akurat o „odrzuceniu ojczyzny”! Myśmy wyjechali – a oni zeszli do mogiły…
– Panie! – zawołał Masa, świecąc latarką gdzieś w dół, pod ścianę.
Ciemniał tam wycięty w belkach drewniany luk. Wszystkie szpary dokładnie pozatykano mchem.
– To tutaj jest mina… – ledwie dosłyszalnie, ochrypłym ze zdenerwowania głosem powiedział Fandorin.
Ciężka śmierć
Luk był od środka zamknięty na zasuwę, ale wystarczyło jedno szarpnięcie sześciorga silnych rąk, by wyrwać drzwiczki wraz z zawiasami.
W nozdrza uderzyła dusząca fala stęchłego powietrza – a raczej całkowitego braku powietrza.
Fandorin, zgięty wpół, zszedł pierwszy.
Jeszcze jedne drzwi.
Też starannie uszczelnione, ale bez zasuwy – lekko pchnięte, otworzyły się z cichym skrzypieniem.
Było bardzo trudno oddychać, chociaż z góry zawiewało. Erastowi Pietrowiczowi pot wystąpił na czoło.
Oto zapach śmierci, pomyślał. Śmierć cuchnęła zmarzniętą ziemią, wypitym do ostatniej kropli powietrzem, opłyniętym woskiem, moczem.
Masa zaterkotał z tyłu latarką i oświetlił pieczarę.
Była maleńka, jak spiżarka.
Niski strop, oszalowany deskami, wspierał się na jednym drewnianym słupku, u jego wierzchołka zbiegały się ustawione skośnie podpórki – jak pręty w parasolu.
– Poświeć n-niżej!
Cztery nieruchome ciała w czarnych całunach. Trzy leżały na wznak, widać było wyhaftowane na piersiach ośmioramienne krzyże. Ale na starych, pomarszczonych twarzach nie malowała się błogość, były wykrzywione cierpieniem.
Czwarte ciało leżało skręcone przy słupku, palce były kurczowo zaciśnięte na drewnianej podporze.
Wszędzie powtykano świece, całe tuziny świec. Żadna nie wypaliła się więcej niż do połowy: pochłonęły tlen i zgasły.
– Panie, przyjmij te dusze… – zaszeptał Odincow, żegnając się dwoma palcami (wstrząs sprawił, że zapomniał, iż już dawno nie jest staroobrzędowcem). – Niech mnie pan przepuści, Jeraście Pietrowiczu, trzeba ich wyjąć…
– Stój, gdzie stoisz! – zatrzymał go Fandorin i wskazał na słup. Słup był zestrugany w połowie wysokości – jak obgryziony przez bobra – i utrzymywał całe sklepienie po prostu cudem. Najmniejszy wstrząs – i złamie się. Zbudowanie tej kruchej konstrukcji wymagało precyzyjnych wyliczeń i niemałych umiejętności.
Читать дальше