Uriadnik, który już połową ciała był w piwnicy, znieruchomiał.
– Po co to? – wybełkotał.
– Słyszałeś o lekkiej i ciężkiej śmierci? Ci trzej się udusili, przyjęli ciężką. A podstrugany słup jest dla tych, którzy nie są w stanie znieść męki. Wystarczy popchnąć podporę i koniec…
Masa oświetlił skręconą postać. Był to wielkonosy – okazał się najbardziej żywotny. Nie mogąc znieść męki, zapragnął lekkiej śmierci. Doczołgał się do słupa, ale widocznie stracił resztkę sił i nie zdołał zawalić stropu. Właśnie od niego woniało moczem. Pod paznokciami miał brud i krew – darł ziemię. Dobrze chociaż, że kłobuk [72]zasłaniał twarz…
– Ciężka śmierć. – Odincow wzdrygnął się i cofnął. – Nie daj, Panie Boże. Cieśla z Dienisjewa przynajmniej się zlitował nad swoją rodziną, pamięta pan? Odłamał podporę…
Promień światła zsunął się ze zwłok, pomyszkował po ziemi i zatrzymał się na białym prostokącie, leżącym z boku i z czterech stron obstawionym świecami.
Erast Pietrowicz opuścił się na czworaki i bardzo ostrożnie, starając się niczego nie dotknąć, wczołgał się do miny. Wyciągnął rękę, chwycił kartkę i równie wolno, nie odrywając wzroku od podstruganego słupka, wycofał się na zewnątrz.
– P-poświeć tu!
Papier był gęsto zapisany starym liternictwem – nie kaligraficznie, jak pisali skrybowie, ale prostymi, jakby drukowanymi literami. Charakter pisma taki sam jak w przedśmiertnych listach, znalezionych poprzednio.
Tekst był jednak inny.
Fandorin zaczął czytać głośno, z trudem sylabizując: „O-ne-go cza-su zna-laz-łem schro-nie-nie w przy-byt-ku pew-nym, sta-rą wia-rą u-świę-co-nym…”.
Uriadnik zaklął ordynarnie – aż echo odbiło się od ścian, a podpora groźnie zaskrzypiała.
– Ten isprawnik! Dureń! A niby to po szkołach! Takiemu… tylko świnie pasać! – dokończył już szeptem. – Zapomniał pan, Jeraście Pietrowiczu? W Dienisjewie podałem kapitanowi taki sam papierek podniesiony z ziemi! A on przeczytał początek, zgniótł i wyrzucił!
W rzeczy samej! Gdyby Fandorin nie był tak pochłonięty odcyfrowywaniem starosłowiańskiego alfabetu, sam by sobie przypomniał. Uriadnik podał wtedy isprawnikowi znalezioną w jamie kartkę, ale ten nazwał ją „starowierskimi bredniami” i wyrzucił.
A więc przed zakopaniem się samobójcy pozostawiają nie jeden list, ale dwa? Pierwszy – dla świata, z którego odchodzą, drugi zaś, nieprzeznaczony dla oczu profanów, zabierają ze sobą do grobu!
Ach, pomyślał Erast Pietrowicz, gdybym to był wiedział od samego początku!
Ale trudno. Lepiej późno niż wcale.
– Chodźmy stąd, p-przeczytamy w dziennym świetle.
Zieleń-jezioro
Kiedy uriadnik wracał z wielkiego Bogomiłowa, to jest ze wsi, szedł za nim cały tłum – by pożegnać się ze swymi starcami. Były tam i kobiety, i dzieci, ale nikt nie płakał. Może byli zbyt wstrząśnięci. Albo nie chcieli okazywać uczuć przy przedstawicielu władz. Skrybowie to ludzie szczególnego pokroju, do nikogo niepodobni.
– Jedźmy, Jeraście Pietrowiczu. Niech sobie powyją do woli – rzekł nagląco Uljan, który sam chyba czuł się niezręcznie z powodu swojego znaczka na czapce i guzików z orłami.
Zresztą, miał rację – należało co prędzej ruszać w drogę.
Śnieg od poprzedniego dnia nie padał, przetarta przez ekspedycję koleina dobrze się zachowała, toteż posuwali się szybko. Po południu, kiedy podtopiona słońcem szreń stwardniała, Fandorin i Masa na zmianę wysiadli z sań i przez godzinę, półtorej biegli truchtem obok. Spróbował tego również Odincow, ale szybko się zadyszał – brakowało mu treningu.
Na popas zatrzymali się tylko raz, na krótko, by nakarmić konia. Musieli za wszelką cenę dotrzeć do Zieleń-jeziora przed zapadnięciem zmroku.
I rzeczywiście zdążyli – dokładnie z ostatnimi blaskami gasnącego dnia.
Latem być może jezioro istotnie było „zieleń”, ale teraz, po Trzech Królach, nie było na nim widać ani jednej zielonej plamki. Szeroka biała równina, a na brzegach nagie czarne drzewa, przy czym żadnego iglastego. Koleina doprowadziła do prostego nurtu, nad którym, podświetlony zachodzącym słońcem, sterczał mały drewniany domek.
– Zbudowali go myśliwi – wyjaśnił Odincow. – Stąd zimą prowadzą cztery drogi: na lewo wzdłuż brzegu – do Sałazkina, na prawo, też wzdłuż brzegu – do Łatynina, na przełaj przez jezioro – do Bachromy, a na skos – do Biesczegdy. Wszędzie mieszkają raskolnicy bezpopowcy, żyją z rybołówstwa. Do której wsi najpierw nasi pojechali – nie mam pojęcia.
– Jeśli nawet p-pojechali, to nie wszyscy.
Erast Pietrowicz, osłaniając ręką oczy, wypatrzył obok domu sanie – zakryte, kwadratowe. Chyba pojazd Jewpatjewa.
Podjechawszy bliżej, usłyszeli miarowy stukot i zobaczyli znajomego woźnicę. Rąbał drwa.
A potem na ganek wyszedł rosły mężczyzna w rozchełstanej na piersi koszuli – Nikifor Andronowicz we własnej osobie.
Widząc, kto nadjeżdża, surowo ściągnął brwi.
– Ale zły – mruknął półgłosem Uljan. – Pewnie za próg nas nie wpuści…
Wpuścić, co prawda wpuścił, ale z miejsca oznajmił, że żąda wyjaśnień. W liściku Fandorina była tylko wiadomość, że pasażerowie ostatnich sań postanowili wrócić do Bogomiłowa, bez słowa wyjaśnienia.
Kiedy jednak Nikifor Andronowicz usłyszał o tragedii, przestał się dąsać. O samobójczej śmierci skrybów powiedział bez sentymentów, krótko i z goryczą:
– Gorzej już być nie może. Ci starcy mieli ogromny autorytet. Ich przykład podziała na wielu. Och, ten Ławrientij… Zadał nam celny cios…
Potem zaczął mówić o towarzyszach podróży. Otóż po przybyciu w to miejsce, gdzie drogi rozchodzą się w cztery strony, uczestnicy ekspedycji postanowili się rozdzielić.
Alojzy Stiepanowicz wyruszył do największej wsi, Bachromy.
Jego pomocnik Kryżow pojechał do Biesczegdy.
Pop i diakon postanowili udać się na nartach do Łatynina.
Psychiatra poszedł pieszo do leżącego najbliżej Sałazkina, dokąd prowadziła dobrze wydeptana ścieżka.
– A ja postanowiłem zostać tutaj – zakończył swą relację Jewpatjew. – Czekam, żeby wszyscy czterej starostowie się tu pofatygowali. Naradzimy się wspólnie, jak ustrzec ludzi przed nieszczęściem.
– Sprytnie – pochwalił uriadnik. – Z dala od swoich chłopów starostowie będą bardziej skorzy do ustępstw.
Erast Pietrowicz zapytał:
– A gdzie d-damy?
Uśmiechnąwszy się na słowo „damy”, Nikifor Andronowicz odrzekł:
– Pożegnały się z nami. Kiriłła ma własną trasę. Poszła przez las do Pustelni Staroswiatskiej.
– Kto tam mieszka?
– Nikt. Dawniej siedziały tam mniszki, ale ostatnia umarła dziesięć lat temu. Ale to święte, czczone miejsce. Jest tam kaplica Paraskiewy Piątnicy, patronki ogniska domowego i opiekunki dzieci. Baby lubią tam prowadzać swoje dzieciaki. No i Kiriłła też poprowadziła swoją dziewuszkę. A raczej dziewuszka ją… A co wy zamierzacie, panowie?
– Co do mnie, to będę czytać o owcach. – Fandorin usiadł przy stole, przysunął bliżej lampę naftową i wyjął z kieszeni kartkę z tekstem. – Czytać i m-myśleć.
– O jakich znowu owcach?!
– B-białorunnych. Niezwykle ciekawy dokument. Przeczytałem go pobieżnie, raz. Teraz chcę go dokładnie przestudiować. Będę czytać na głos. Proszę uważnie słuchać. Sądzę, że w tym tekście jest k-klucz.
Klucz
Читать дальше