Wreszcie Jepifanij poradził sobie z najazdem mrówek. W tym celu musiał po prostu rzetelnie się pomodlić.
– „…i w tej godzinie przestały mi murasze sekretne członki kąsać a jeść” – zakończyła Kiriłła. – Recytować z czwartego zeszytu czy wystarczy?
Wszyscy czterej skrybowie wstali i pokłonili się jej – nisko, dotykając głowami stołu.
– Dar Boży masz w sobie, matko – rzekł ze wzruszeniem najstarszy.
– Błogosławieństwo Ducha Świętego – dodał garbaty. Długonosy zaś wykrzyknął, ocierając łzy:
– Racz zajść, mateńko, do mego domu powieczerzać, spożyć dary Boże.
Pozostali, nie chcąc być gorsi, również jęli zapraszać Kiriłłę do siebie, zaczęli się sprzeczać.
Korzystając z tego, Fandorin podszedł do pątniczki i poprosił cicho:
– Dowiedzcie się od nich, dokąd się udał jurodiwy. Wam nie odmówią odpowiedzi.
Kiriłła nic nie odrzekła, nawet nie skinęła głową, jakby nie dosłyszała. Nic zresztą dziwnego – taką wrzawę podnieśli czcigodni skrybowie.
– Zajrzę do wszystkich, to dla mnie wielki zaszczyt – oznajmiła głośno. I nagle dodała: – Powiedzcie tylko, ojcowie, dokąd stąd poszedł boży człowiek Ławrientij? Widziałam go w Dienisjewie. Mąż wielkiej siły.
Odpowiedziano jej natychmiast i chętnie, w kilka głosów:
– Ławrientij udał się w górę rzeki.
– Ku Zieleń-jezioru!
Członkowie ekspedycji wymienili znaczące spojrzenia.
– Zanocujemy tu i w drogę – rzekł Jewpatjew. – Konie muszą odpocząć. A i nam się to przyda. Przekąsimy coś na sucho, panowie – nikt tutaj nie zamierza nas podejmować.
Na nocleg zostali w książnicy – innego miejsca i tak nie było. Ojciec Wikientij przeszedł się po domach, by zebrać haracz. Wrócił, podśpiewując pod nosem.
Kryżow i Kochanowski też urządzili obchód w nadziei, że pojedynczo uda im się przekonać dziadów. Dla zachęty wzięli ze sobą aż cztery teczki. I z nimi wrócili. Najpóźniej przyszła prowadzona przez Połkaszkę Kiriłła. Ugościć ją, ugościli, ale nikt nie zaproponował jej noclegu – grzech. Pątniczka z dziewczynką ulokowała się oddzielnie od mężczyzn, w sieni.
Wszyscy położyli się wcześnie – po ósmej. Wcześnie też się obudzili – wpół do piątej, czyli wedle zimowego czasu w środku nocy.
Stangret Jewpatjewa już nastawiał samowar.
Zapowiadał się ciężki dzień, dlatego też się śpieszyli.
Nad Zieleń-jeziorem, z którego brała początek rzeka Wyga, leżały aż cztery wsie raskolników. I bądź tu mądry, do której z nich udał się Ławrientij. Trzeba więc było objechać wszystkie cztery.
Zjedli coś na chybcika i ruszyli w drogę.
Powrót
Pięcioro sań wyjechało z milczącego, jakby wymarłego Bogomiłowa z hałasem – rżały konie, pobrzękiwała uprząż, dzwoniły janczary. Rzeka przyjęła kawalkadę w swoje białe, miękkie objęcia, otoczyła lesistymi brzegami i dźwięki od razu przycichły. Po świeżym śniegu jechało się niezbyt szybko, ale doświadczony przewodnik Kryżow nawet po ciemku wiedział, gdzie szreń jest twardsza: jego koń żwawo przebierał owiniętymi w skórę kopytami, prawie się nie zapadając, a pozostałym utorowaną koleiną szło się już lżej.
Sanie uriadnika Odincowa jechały na końcu, to jest zajmowały najbardziej uprzywilejowaną pozycję – inaczej koń nie uciągnąłby trzech ludzi (Japończyka Erast Pietrowicz tym razem trzymał przy sobie).
Powoził Fandorin, na własne życzenie. Kiedy się jedzie w ogonie, to nic trudnego być woźnicą, trzeba tylko pilnować, by nie zostać w tyle.
Przed nim kołysała się latarnia, zawieszona z tyłu ekwipaża Jewpatjewa – nawet gdyby zerwała się śnieżyca, i tak się nie zabłądzi.
Mimo to ostatnie sanie zaczęły stopniowo zostawać w tyle, a im dalej, tym bardziej.
Uljan, z ożywieniem dyskutujący z Masą o kobiecej urodzie (okazało się, że gusta mają niezwykle podobne), nie od razu to spostrzegł. Wreszcie jednak popatrzył przed siebie, zobaczył, że wskazujące drogę światełko ledwie widać w ciemności, i zbeształ nieporadnego woźnicę:
– Co pan, Jeraście Pietrowiczu? Niechże pan pogoni konia. Batem go, batem.
– P-po co bić żywe stworzenie? – odrzekł spokojnie Fandorin i zamiast smagnąć konia, ściągnął wodze, tak że sanie w ogóle stanęły.
Powiedział coś po japońsku. Masa wyjął sakwojaż i zaczął w nim szperać.
Policjant czekał, zaskoczony tym nagłym postojem. Zdziwił się zaś jeszcze bardziej, kiedy sługa podał swemu panu cygaro i zapałki.
– Co pan robi?!
– Uff, jakże mnie zmęczyło to bycie s-starowierem. – Erast Pietrowicz zapalił cygaro i z rozkoszą wypuścił strużkę dymu.
– Oni przecież nie zauważą, że zostaliśmy w tyle! – próbował przemówić mu do rozsądku Uljan.
– Zanim się zatrzymają na popas, na pewno nie zauważą – zgodził się Fandorin. – A to będzie nieprędko. Ale nie będą nas szukać – przyczepiłem liścik do kibitki Nikifora Andronowicza.
Uriadnik zamrugał oczami.
– Jaki liścik?
– Że wracamy do Bogomiłowa. Zaraz dopalę i zawrócimy.
Oniemiały Odincow wytrzeszczył oczy na niewzruszonego palacza.
– A… a ratować ludzi? – wybełkotał po chwili.
– Właśnie po to wracamy. Czyżbyście nie zauważyli, że nieszczęście wydarza się zawsze po opuszczeniu przez nas kolejnej wsi? Dałem się oszukać dwa razy. Po raz trzeci nie pozwolę. Jak zawrócić waszego bucefała?
Naciągnął prawy lejc – koń tylko z niezadowoleniem szarpnął łbem. Naciągnął lewy – usłuchał.
– Aha, jest zwolennikiem ruchu lewostronnego – powiedział wesoło Erast Pietrowicz. – W Wielkiej Brytanii zjeżdżałby na pobocze.
– Do licha, że też sam na to nie wpadłem! Trzeba sprawdzić! Te dziady i mnie się nie spodobały!
Uljan odebrał miastowemu wodze i mocno smagnął konia – z powrotem pomknęli dwa razy szybciej.
Nie minęło nawet pół godziny, kiedy z ciemności wychynęło łagodne wzgórze, a na nim wyraźne sylwetki cerkiewki i niskich chat.
Wyjeżdżali z Bogomiłowa z hałasem, wrócili cicho. Przywiązali konia do krzaka blisko brzegu i poszli dalej pieszo, skradając się.
– Gdzie się schowamy? – zapytał szeptem uriadnik i sam sobie odpowiedział: – W książnicy, a gdzież by. Pewnie się jeszcze nie wyziębiła.
Tak też zrobili.
Nie skrzypiąc schodkami, bezszelestnie otworzywszy drzwi, przycupnęli w izbie. Światła nie zapalali. Masa umieścił się przy oknie z jednej strony, policjant z drugiej, Fandorin z trzeciej (czwarta wychodziła na rzekę i nie było tam czego wypatrywać).
– Daj Boże, żebym się mylił – westchnął Erast Pietrowicz. – Jeśli pójdą się zakopywać, zatrzymamy ich. No, a jeśli będzie spokój, jakoś dogonimy swoich i już.
Istotnie panował spokój, i to zbyt wielki. Wiadomo, jaki jest starczy sen, ale minęła siódma, ósma, a w żadnej z czterech chat nie zauważyli ani światła, ani żadnego ruchu. Co prawda, wciąż jeszcze było ciemno. Kiedyż skrybowie mieliby się wylegiwać do późna, jeśli nie zimą?
Fandorin oderwał się na jakiś czas od niespokojnych myśli, okazało się bowiem, że bardzo poszczęściło mu się z oknem – wychodziło na wschód.
Niebo w tej stronie zdradzało niezwykły talent do koloryzmu w stylu starych weneckich mistrzów: z czarnego zrobiło się granatowe, z granatowego ciemnoniebieskie, z ciemnoniebieskiego bordo. Potem malinowe, czerwone, pomarańczowe i wreszcie nad ostrymi wierzchołkami świerków ukazało się słońce, niczym jabłko niesione na igłach przez jeża.
Читать дальше